08 sie Kathrine Switzer | transkrypcja podcastu
19 kwietnia 1967 w Bostonie Kathrine Switzer dokonała swoistego cudu. Zrobiła mały krok, którym zmieniła bieg historii sportu.
Poniżej znajduje się transkrypcja podcastu „Kathrine Switzer | Nieustraszona maratonka”
„To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości” – takie słowa padły z ust Neila Armstronga, gdy stawał na księżycu. Na swój sportowy księżyc wbiegła także Kathrine Switzer. Mały krok, który wykonała biegaczka, gdy przekraczała linię mety maratonu w Bostonie, okazał się ogromnym skokiem w walce o równość w sporcie i otworzył maratońskie drzwi dla kobiet z całego świata. Poznajcie prawdziwą historię tej wyjątkowej biegaczki.
Kathrine Switzer urodziła się 5 stycznia 1947 roku w niemieckim Amberg, gdzie ówcześnie mieszkali amerykański żołnierz Homer i jego żona Virginia. Romans rodziców przyszłej maratonki rozpoczął się w trakcie ich studiów na Uniwersytecie Illinois w Chicago. Od 2015 roku obecni wychowankowie tej uczelni podziwiać mogą archiwalny zbiór 35 kart tanecznych, które ówcześnie były nieodłącznym elementem uniwersyteckich potańcówek. Kobiety, w tym uwielbiająca tańczyć Virginia, zapisywały w nich imiona partnerów, z którymi brylowały na parkiecie danego wieczora. W przypadku państwa Switzer są one wyjątkową pamiątką ich znajomości, a także miłości, ponieważ zawierają również odręczne notatki i wyznania Virginii. Na jednej z nich kobieta napisała:
„Kochanie, za wiele lat będę spoglądała wstecz na dzisiejszy taniec i będziemy dzielić się wspomnieniami. Żyję dla Ciebie każdą godziną i kocham Cię z oddaniem –zawsze i na zawsze.”
Para, której romans rozkwitł w erze popularnego swingu, pobrała się w 1940 roku. Siedem lat później doczekała się córki Kathrine, której pierwotnie planowała nadać imię Katherine, ale wypełniający akt urodzenia ojciec zapisał je błędnie. Z rodzinnego domu przyszła biegaczka wyniosła dobre i nowoczesne wzorce. Jak po latach wspominała na łamach książki „The Sprit of the Marathon” – jej matka była dla niej doskonałym przykładem kobiety, która nie ograniczała się jedynie do prac domowych. Nie tylko zajmowała się dziećmi, ale również pracowała zawodowo, a Kathrine i jej brata uczyła, że nie powinni w swoim życiu szukać sztucznych ograniczeń. Do myślenia poza schematami i tradycyjnymi rolami córkę namawiał również ojciec. To właśnie Homer sprawił, że 12-letnia Kathrine zaczęła biegać. Ówcześnie dziewczynka marzyła bowiem o innej karierze – chciała być szkolną cheerleaderką. Liczyła, że taniec w zespole przyniesie jej popularność oraz zainteresowanie ze strony chłopców. W swojej głowie już umawiała się na randki z kapitanem drużyny futbolowej. Ojciec przekonał ją jednak do obrania nieco innej drogi i skupienia się na sporcie:
„Kiedy powiedziałam tacie o moich aspiracjach, spojrzał na mnie i powiedział: Nie chcesz być cheerleaderką. To głupie. Życie jest po to, by w nim uczestniczyć, a nie je oglądać. Cheerleaderki prowadzą doping. Powinnaś uprawiać sport i mieć ludzi, którzy ci kibicują. Lubisz biegać i być aktywna. Dlaczego nie pójdziesz grać w hokeja na trawie?”
Słowa ojca nie tylko przekonały dziewczynę do tego, by spróbować swoich sił w sporcie, ale również skłoniły ją do tego, by rozpocząć treningi biegowe. Każdego dnia miała przebiegać dystans jednej mili wokół domu, by przygotować się do naboru do gry w szkolnym zespole. Jej aktywność, która dziś byłaby czymś zwyczajnym wychodziła ówcześnie poza standard. Jak przeczytałem w jej wspomnieniach – w 1959 roku nikt nie biegał po ulicach. Jedynymi osobami, które Kathrine widziała podczas takiej aktywności, byli biegacze lekkoatletyczni oraz przełajowi, których obserwowała w szkole.
Treningi, które dziewczyna wykonywała na podwórku przy Westchester Drive – jej rodzina, gdy miała ledwie dwa lata, powróciła bowiem na stałe do Stanów Zjednoczonych, sprawiły, że bez kłopotu dostała się do drużyny hokejowej w Madison High School. W zespole, który prowadziła Margaret Birch odnalazła się z łatwością i okazała się utalentowaną zawodniczką. Być może, o czym powie po latach, zostałaby przy tym sporcie, gdyby ówcześnie kobiety rywalizowały w nim o olimpijskie medale. Realia były jednak zupełnie inne. Dziewczyna kochała biegać, a w liceum pokonywała już nawet 3 mile dziennie. Czuła się dzięki temu wyjątkowa, a także lepsza od innych, ponieważ nie znała rówieśniczki, którą byłoby stać na taki wysiłek.
„Dorastałam myśląc, że bieganie to magia. Każdego dnia, gdy biegałam, czułam się wzmocniona.”
Równocześnie Kathrine realizowała się w drugiej ze swoich pasji, czyli dziennikarstwie. Pisała dla szkolnych gazetek, by podjąć studia dziennikarskie w Lynchburg College. Już wtedy działała pod pseudonimem K. V. Switzer, który stworzyła wzorując się na swoich ulubionych pisarzach – takich jak E. E. Cummings lub J.D. Salinger, czyli autor powieści „Buszujący w zbożu”. Dowodem na to, że jej dwie pasje potrafiły się krzyżować, jest również fakt, że w 1966 roku napisała artykuł, który prezentował historię dwóch studentów jej uczelni, którzy ukończyli Maraton Bostoński.
Pierwszy poważny biegowy sprawdzian, który zadziwił otoczenie, ale również spowodował nienawistne komentarze Kathrine przeszła podczas nauki w college’u. Nadal grywała w drużynie hokejowej, ale również biegała. Na łamach książki Gaila Kislevitza wspominała:
„Po treningu biegałam milę. Kiedy trenerka się o tym dowiedziała, bardzo się rozgniewała, oskarżając mnie, że nie pracowałam wystarczająco ciężko na treningach, skoro wciąż miałam energię, by przebiec milę. Nie rozumiała jednak, że mila była moim samotnym czasem, moim ukojeniem. Pewnego dnia (…) podszedł do mnie trener męskiej drużyny lekkoatletycznej i zapytał, czy pobiegłabym milę w męskiej drużynie. Zbliżały się duże zawody (…) a ja wyglądałam na osobę, która mogłaby to zrobić. Nie miałam z tym problemu i zgodziłam się. Cóż, rozpętało się piekło, gdy rozeszła się wieść, że kobieta będzie biegać w męskiej drużynie. Lynchburg był dość religijną szkołą, a ja robiłam coś niemal świętokradczego. W dniu spotkania kampus i boisko roiły się od lokalnych i krajowych mediów, aby uchwycić mnie, tę kobietę, która odważyła się biegać z mężczyznami”.
Na oczach tłumu dziewczyna dystans mili pokonała w czasie 5:58. Była z siebie zadowolona, jednak spotkała się z przykrymi komentarzami, ale i otrzymała cenną lekcję. W wiadomościach, które do niej dotarły, czytała nawet, że „Bóg zabije ją za bieganie z mężczyznami”. Zrozumiała również, że postronni oceniają ją nie za umiejętności sportowe, ale patrzą na nią jedynie przez pryzmat płci. Możemy zastanawiać się, jak mogli czuć się autorzy nienawistnych wiadomości w kolejnych latach – gdy Kathrine pokazała, że jej płeć nie jest ograniczeniem, a kobiety są zdolne nawet do biegania długich dystansów.
Nie byłoby jednak sensacyjnego występu Switzer w maratonie, gdyby na jej drodze nie stanęły odpowiednie osoby. Te poznała w 1966 roku, gdy przeniosła się na uniwersytet w Syracuse. Ponieważ istniała tam jedynie męska drużyna biegowa, to Kathrine zapytała jej trenera, czy może dołączyć do grupy. W odpowiedzi miała od niego usłyszeć:
„Trenuję od trzydziestu lat i nigdy nie zdarzyło mi się, by kobieta poprosiła o miejsce w drużynie. Nie mogę pozwolić ci biegać oficjalnie, ponieważ jest to sprzeczne z zasadami NCAA, ale możesz przyjść i ćwiczyć z nami”.
Dzięki otwartości szkoleniowca podczas jednego z treningów Switzer poznała człowieka, który odmienił jej sportowe życie. To Arnie Briggs. Mężczyzna, który oficjalnie pracował jako listonosz na uniwersytecie, po godzinach trenował z zespołem, a także pełnił rolę jego nieoficjalnego managera. Miał ogromne doświadczenie w rywalizacji biegowej, ponieważ aż piętnastokrotnie przebiegł maraton w Bostonie. I to właśnie o rywalizacji podczas tego słynnego biegu, a także gwiazdach imprezy opowiadał Kathrine podczas wspólnych treningów. Podekscytowany tym, że młoda dziewczyna chce biegać, zdecydował się bowiem nią zaopiekować i przekazywać jej swoją wiedzę. Było to niezwykle istotne, ponieważ Kathrine nie radziła sobie podczas treningów z mężczyznami. Szybko traciła kontakt z biegaczami i nie wiedziała, jaką trasą powinna podążać.
Dlatego też zamiast z kolegami ze szkolnej drużyny zaczęła biegać z Arniem. Niezwykły duet każdego dnia, już po zmroku, pokonywał wspólnie od sześciu do dziesięciu mil. Z treningów nie rezygnując nawet podczas trudnych warunków. Gdy zimą biegacze z uniwersytetu trenowali w domach, to Kathrine przedzierała się przez śnieg i ślizgała się między pędzącymi autami. I to właśnie podczas jednego z takich treningów wypowiedziała słowa, które zmieniły nie tylko jej życie.
„Aby zachęcić mnie do ciężkich wieczornych sesji, Arnie opowiadał historie o słynnych Bostończykach. Uwielbiałam ich słuchać – aż do tego wieczoru, kiedy pękłam i powiedziałam:
– Och, przestańmy rozmawiać o Maratonie Bostońskim i przebiegnijmy to cholerstwo!
– Kobieta nie może przebiec Maratonu Bostońskiego – odparł Arnie.
– Dlaczego nie? Biegam 10 mil każdej nocy!”.
Jednym z asów, którego podczas wspominanej rozmowy, z rękawa wyjęła Kathrine była historia Roberty Gibb. Przeczytała o niej w jednej z gazet, w której informowano, że Gibb – bez numeru startowego, po tym, jak nielegalnie dołączyła do biegu wyskakując z krzaków, pokonała dystans maratonu w Bostonie. Choć i ten argument nie był w stanie w pełni przekonać trenera do realizacji szalonego planu swojej zawodniczki, to złożył jej wyjątkową obietnicę. Być może liczył, że swoimi słowami zdoła pohamować jej zamiary. Okazało się, że jedynie ją zmotywował. Switzer usłyszała od Briggsa:
„Jeśli jakakolwiek kobieta mogłaby to zrobić, to ty też, ale musiałabyś mi to udowodnić. Jeśli przebiegłabyś ten dystans na treningu, byłbym pierwszym, który zabrałby cię do Bostonu.”
Właśnie w tych słowach Arnie rzucił Switzer wyzwanie, które ta podjęła i jak się wkrótce miało okazać, zrealizowała z więcej niż dobrym skutkiem. Oczywiście – realizacja zamierzonego planu wymagała od niej ogromnego wysiłku. Sumiennie trenowała i zwiększała dystans, który pokonywała w każdym tygodniu. Najpierw zaczęła biegać po 15 mil, później udało jej się przebiec 17 mil. Wspominała, że było to dla niej spore wyzwanie – gdy po raz pierwszy przebiegła dystans 18 mil to po prostu uderzyła w ścianę. Wkrótce jednak ją rozbiła.
W 1967 roku maraton bostoński, jak zwykle, został rozegrany w trzeci poniedziałek kwietnia, gdy w USA obchodzony jest Patriots’ Day. To święto upamiętniające bitwy wchodzące w skład wojny o niepodzielność Stanów Zjednoczonych. Również z tego powodu udział w wyścigu miał dla Kathrine wyjątkowe znaczenie. Jak sama napisała:
„Częścią tego, co sprawiło, że Maraton Bostoński był dla mnie wyjątkowy, było jego historyczne znaczenie. Nie miałam pojęcia, że stanę się częścią tej historii. Nie biegłam w Bostonie, by cokolwiek udowodnić; byłam tylko dzieckiem, które chciało przebiec swój pierwszy maraton.”
Nim jednak – 19 kwietnia 1967 roku – Switzer wyruszyła do Bostonu, to musiała spełnić swoją obietnicę i udowodnić trenerowi, że jest w stanie pokonać dystans 26 mil. Sprawdzian odbył się trzy tygodnie przed startem maratonu i biegaczka zdała go lepiej niż śpiewająco. Można powiedzieć, że zrobiło to tak dobrze, że Arnie zemdlał pod siłą jej argumentów. Jednak po kolei…
„Byłam bardzo podekscytowana. Był wczesny kwietniowy dzień, a na ziemi wciąż leżał śnieg. Wyznaczyliśmy cztery 10-kilometrowe pętle i gdy kończyliśmy ostatnią, Arnie odwrócił się i powiedział: Nie mogę uwierzyć, że ci się udało. Naprawdę zamierzasz ukończyć maraton.”
Mimo że spełniła zadanie, które dostała od szkoleniowca, Switzer chciała dodatkowo utwierdzić się w przekonaniu, że na pewno zdołała pokonać maratoński dystans. Dlatego też zaczęła głośno zastanawiać się nad tym, czy z trenerem na pewno dokonali właściwych pomiarów i przebiegli odpowiednią odległość. W związku z tym stwierdziła, że pokona jeszcze dodatkowe 5 mil.
„Arnie był zaskoczony, ale powiedział, że skoro ja dałam radę, to on też da. Podczas ostatnich pięciu mil tego 31-milowego biegu, Arnie zaczął chwiać się w przód i w tył, a jego nogi były jak z galarety. Przełożyłam rękę przez jego ramię i podtrzymywałam go przez ostatnią milę. Po powrocie do samochodu, na metę, objęłam go ramionami i poklepałam po plecach, krzycząc, że jesteśmy w drodze do Bostonu, a on zemdlał”.
Jak już wspominałem – Switzer nie była pierwszą kobietą, która pobiegła w Bostonie. Pierwsza był Roberta Gibb, ale ona wystartowała bez oficjalnego zgłoszenia swojego udziału. Inaczej stało się w przypadku naszej bohaterki, której historię media wielokrotnie przekręcały. W różnych źródłach czytałem o tym, że Switzer, podobnie jak Gibb, miała celowo ukryć swoją płeć podczas zgłaszania udziału w maratonie, a dzięki dużym dresom maskować ją także na starcie biegu. Jest to jednak nieprawda. Sama zawodniczka, po tym, jak opisała swoją historię, prosiła odwiedzających jej stronę, by zapoznawali się z prawdziwą wersją wydarzeń. Przejdźmy więc do tego, co naprawdę wydarzyło się przed i w trakcie bostońskiego maratonu.
Switzer rzeczywiście miała rozważać start bez oficjalnego zgłoszenia, ale na taki nie chciał zgodzić się jej trener. Wraz z zawodniczką przeanalizował nawet regulamin, w którym jak się okazało nie było zakazu startu dla kobiet! Organizatorzy maratonu w Bostonie nie wpadli bowiem prawdopodobnie na to, że jakakolwiek z przedstawicielek tej płci będzie chciała rywalizować w wyścigu. Z uwagi na brak oficjalnego zakazu Switzer postanowiła się zgłosić. Wpłaciła wpisowe i przeszła badania lekarskie – te odbyła jeszcze przed wyruszeniem do Bostonu i po prostu przesłała organizatorom zgodę lekarską. Ówcześnie nie było wymagane uzyskanie minimum, a jedynie zgoda medyka. Formalności mogłaby dopiąć nawet w Bostonie, jednak trener chciał oszczędzić swojej podopiecznej wizyty w przychodni pełnej nagich mężczyzn.
Kolejną istotną kwestią jest to, w jaki sposób Switzer podała swoje dane na zgłoszeniu. Podpisała się bowiem jako K. V. Switzer, co organizatorzy prawdopodobnie zinterpretowali jako skrót od męskiego imienia Karl. Tyle że ponownie – nie było to celowe działanie biegaczki, które miało zamaskować jej płeć. O tym także możemy przeczytać w niektórych źródłach. Było jednak inaczej – jak już wcześniej wspominałem – kobieta takiego podpisu używała od lat i był on dla niej typowy.
W podróż do Bostonu Kathrine wyruszyła z trenerem oraz dwoma kolejnymi mężczyznami. Jednym z nich był John Leonard – kolega, który biegał z nią w uniwersyteckiej drużynie, a drugim ówczesny chłopak dziewczyny, czyli Tom Miller. Nazywany „Big Tomem” mężczyzna ważył 235 funtów i rzucał młotem. Mimo iż nie przygotowywał się do maratońskiego występu, to uznał, że „skoro dziewczyna może przebiec maraton, to on także może to zrobić”.
W efekcie czteroosobowy team wyruszył do Bostonu, dokąd dotarł dzień przed wyścigiem około 22. Mimo później godziny Briggs uparł się, że jego podopieczni muszą zobaczyć całą trasę, którą przebiegną. Zabrał ich więc na długą samochodową wycieczkę, podczas której, mimo zaparowanych szyb, przez które niczego nie było widać, opowiadał o kolejnych, istotnych punktach trasy. Switzer, która w przyszłości jeszcze wielokrotnie pokona maratoński dystans, napisze później – że podróż była dla niej tak męcząca, a dodatkowo stresująca, że w kolejnych latach nigdy nie zdecydowała się zobaczyć całej maratońskiej trasy przed występem.
Gdy biegacze wreszcie wrócili do hotelu, to w przeddzień najważniejszego biegu w życiu Kathrine musiała zrobić jeszcze jedną rzecz. Musiała o wszystkim powiedzieć swoim rodzicom – zadzwoniła więc do domu i na wstępie tłumaczyła, na czym polega maraton. Zaznaczała, że najważniejsze jest dla niej to, by zdołała ukończyć wyścig. Od ojca usłyszała bardzo ważne słowa, które dowodziły jedynie tego, jak bardzo wierzył w swoją córkę i jak bardzo wymykał się stereotypowym sposobom myślenia. Powiedział:
„Do diabła, dzieciaku, dasz radę. Jesteś twarda, trenowałaś, dasz radę!.”
Switzer co zrozumiałe, mimo wsparcia rodziców, była pełna obaw. Przestała się zamartwiać dopiero wtedy, gdy była zbyt zmęczona, by rozważać kolejne scenariusze. W swojej głowie widziała już bowiem sytuację, w której dostaje biegunki lub w której ktoś nokautuje ją otwierając drzwi samochodu. Żadna z tych rzeczy się jednak nie wydarzyła, co nie oznaczało, że jej maratoński start wyglądał spokojnie.
W związku z tym, że bieg zaczynał się w południe, to zawodnicy wstali późno i dopiero o 9 zjedli śniadanie. Briggs dbał, by przyjęli dużą liczbę kalorii, ponieważ wiedział, jak wiele sił kosztuje maratoński występ. Do tego Switzer przygotowywała się w wyjątkowy sposób, który jedynie podkreśla to, że chciała pełnoprawnie startować jako kobieta. Na swojej stronie wspominała:
„Denerwujące było to, że chciałam wyglądać ładnie i kobieco na starcie w moich dopiero co wyprasowanych bordowych szortach i bluzce. Wróciliśmy do naszych pokoi, spakowaliśmy rzeczy, a ja starannie nałożyłam makijaż i złote kolczyki”.
Założyła także rękawiczki, do których przypięła woreczek z podpaskami. Na podobny gest, mający symbolizować solidarność, zdecydowali się startujący u jej boku mężczyźni. Po dotarciu na miejsce wszystkich formalności dopełniał Briggs – jako kapitan zespołu, a Switzer otrzymała numer startowy 261. Ta liczba będzie towarzyszyła jej latami.
Jeszcze przed startem, z uwagi na panujące warunki pogodowe, Switzer założyła na siebie starą bluzę. Gest podyktowany pogodą w kolejnych latach i niektórych przekazach zmieni swoją wymowę i znów będziemy mogli przeczytać, że strojem zawodniczka chciała ukryć swoją płeć. Po raz kolejny jest to plotka, którą muszę zdementować. Switzer bowiem tak bardzo chciała zamanifestować swoją kobiecość, że na start nie zapomniała nawet pomadki. Gdy kolor na jej ustach zauważył Tom, to kazał jej ją zetrzeć. Argumentował, że z powodu makijażu inni zauważą, że jest kobietą. Odpowiedziała krótko – że nakłada ją zawsze i jej nie zetrze.
Szybko okazało się także, że biegaczka nie musiała obawiać się reakcji innych zawodników. Maratończycy przyjęli jej obecność z entuzjazmem i zaczepiali, by porozmawiać. Pytali, czy zamierza przebiec cały dystans lub prosili o radę, w jaki sposób mają zachęcić swoje partnerki, by te zechciałby biegać. Jeden z maratończyków miał nawet poprosić żonę, by zrobiła mu pamiątkowe zdjęcie z Kathrine.
Pierwsze kilometry biegu niezwykłemu teamowi upłynęły więc bardzo spokojnie, można by powiedzieć, że nawet lepiej niż się spodziewano. Switzer wspominała je następująco:
„Pierwsze kilka kilometrów każdego maratonu to świetna zabawa. Bieg jest łatwy, hałas tłumu jest ekscytujący, a towarzysze są rozmowni i sympatyczni. Wiesz, że później będzie bolało, więc po prostu cieszysz się tym czasem. Tak też było, gdy biegliśmy w naszej małej grupie, w czwórkę, żartując i dziękując wielu życzliwym, którzy mijali nas z zachętą. Arnie i Tom byli w swoim żywiole, biegnąc ze mną – dziewczyną! Cała ta pozytywna zachęta dała im uwagę, której nigdy wcześniej nie mieli. Tom biegł z wypiętą klatką piersiową, a nawet Arnie tańczył; miło było na to patrzeć.”
Spokojna atmosfera została jednak dość szybko zburzona. W pewnym momencie biegnący usłyszeli sygnał, że mają przesunąć się na prawo i zrobić miejsce dla ciężarówki wiozącej dziennikarzy. Ci oczywiście szybko zauważyli kobietę wśród startujących i nie mogli pominąć tak nietypowego zdarzenia, jakim była jej obecność. Switzer stała się więc centrum zainteresowania reporterów, którzy robili jej liczne zdjęcia. Skupiona na niej uwaga spowodowała, że kobietą zainteresował się także drugi bardzo istotny bohater tej opowieści, czyli Jock Duncan Semple. Urodzony w Irlandii biegacz ówcześnie pełnił rolę jednego z dyrektorów maratonu w Bostonie i słynął ze stania na straży powagi tego wydarzenia. Już w 1957 roku zaatakował mężczyznę, który na trasie pojawił się w butach do nurkowania i śmiesznej masce. O włos miał wtedy uniknąć zaaresztowania. Cztery lata później Semple próbował natomiast kopnąć psa, który wbiegł na trasę i przeszkodził jednemu z prowadzących zawodników. Nie tylko nie trafił zwierzaka, ale później namawiał dziennikarzy, by ci nie wspominali o tym zdarzeniu. Do historii przeszło jednak w szczególności to, jak potraktował Switzer. Mężczyzna za wszelką cenę chciał bowiem usunąć Kathrine z trasy biegu i dlatego też kilkukrotnie ją zaatakował. Najpierw zdarł jej z dłoni rękawiczkę, a następnie próbował zerwać numer startowy. Podczas drugiego z wydarzeń wykonano zdjęcie, które stało się jednym z najsłynniejszych w historii i znalazło się w książce „100 fotografii, które zmieniły świat”.
„Mężczyzna w płaszczu i filcowym kapeluszu stał wtedy na środku drogi, kręcąc na mnie palcem; powiedział coś do mnie, , przebiegałam sięgnął po moją rękę, łapiąc jednak moją rękawiczkę i ściągając ją. (…) Myślałam, że to szalony widz, ale kiedy go minęłam, dostrzegłam niebiesko-złotą wstążkę BAA na jego klapie.”
Chwilę po tym zdarzeniu Switzer usłyszała za sobą dźwięk, który mocno ją zaniepokoił – w szybkim tempie zbliżała się do niej osoba ubrana w skórzane buty. Wiedziała, że nie mógł być to jeden z zawodników, ale ktoś, kto będzie chciał przeszkodzić jej w ukończeniu wyścigu.
„Instynktownie szybko odwróciłam głowę i spojrzałam prosto w najbardziej okrutną twarz, jaką kiedykolwiek widziałam. Wielki mężczyzna z obnażonymi zębami był gotowy do ataku i zanim zdążyłam zareagować, chwycił mnie za ramię i odrzucił do tyłu, krzycząc: Wynoś się z mojego wyścigu i daj mi numer!”.
Kolejne sekundy to już sekwencja niemalże dramatycznych wydarzeń. Semple nie odpuszczał i próbował zerwać Switzer numer startowy. Kobieta próbowała się wyrwać, ale Jock nie chciał puścić jej koszulki. Na ratunek podopiecznej ruszył szkoleniowiec. Będący dość drobnej budowy, Briggs rzucił się na mężczyznę krzycząc, że sam ją wyszkolił, jest gotowa do maratonu i ma dać jej spokój. Semple z łatwością odepchnął go jednak niczym natrętnego komara.
„Żołądek zaczął mi opadać; nigdy nie czułam takiego zażenowania i strachu. Nigdy nie byłam obmacywana, nigdy nawet nie dostałam klapsa jako dziecko, a fizyczna siła i szybkość ataku mnie ogłuszyły. Czułam się niezdolna do ucieczki, jakbym była tam zakorzeniona, i rzeczywiście tak było, ponieważ mężczyzna, ten Jock, trzymał mnie za koszulkę.”
W kolejnej chwili do akcji wkroczył największy w grupie Tom Miller. Miotacz jednym i szybkim ruchem sprawił, że Jock nie tylko wypuścił Kathrine, ale wystrzelił w powietrze i wylądował na poboczu. Biegaczka była wolna, ale momentalnie poczuła też przerażenie – w swojej głowie miała już wizję, że jej chłopak właśnie zabił człowieka. Sądziła, że Semple nie żyje, a oni wszyscy trafią na lata do więzienia. Pozostało jej jedno, czyli wykonywanie poleceń trenera. Arnie, również przerażony tym, co się wydarzyło, wydał grupie krótką komendę, która brzmiała: „Uciekajcie jak diabli”. Czteroosobowy zespół, dodatkowo pobudzony dramatycznymi, jak im się wydawało, wydarzeniami oraz pędzony niebywałą adrenaliną biegł dalej, a krok w krok za nimi podążała dziennikarska ciężarówka. Reporterzy, którzy nie chcieli stracić Switzer i jej grupy wsparcia z oczu mieli krzyczeć do kierowcy, by ten podążał tuż za nią.
Mimo tego, co się wydarzyło i wielu wątpliwości Kathrine zdecydowała się kontynuować swój bieg. Wiedziała, że nie może się poddać. Czuła, że jeśli zejdzie z trasy, to udowodni, że mężczyzna, który ją zaatakował, miał rację i kobiety nie powinny biegać maratonów. Być może już wtedy wiedziała, że tego dnia biegnie nie tylko w imieniu swoim, ale milionów przyszłych biegaczek z całego świata. Dodatkową motywacją mieli okazać się dla niej również dziennikarze, którzy próbowali zadawać jej różne pytania – dopytywali, co chce udowodnić i kiedy planuje zejść z trasy. Sądzili, że jej występ jest jedynie formą swoistej prowokacji. Podążali za nią, bo nie chcieli przegapić momentu, w którym kobieta się wreszcie podda. Wkrótce okazało się, jak bardzo się mylili. Na szczęście w jednej znaczącej kwestii pomyliła się Kathrine – okazało się, że Semple żyje i ma się dobrze.
„Potem nadjechał autobus. Jock Semple stał na deskach podłogowych i trzymał się zewnętrznej poręczy drzwi! Mój Boże, on żyje! – pomyślałam. Tak mi ulżyło. Ale gdy autobus przejechał obok nas, zwolnił, a Jock, ponownie obnażając zęby i potrząsając pięścią, krzyknął szkockim brogue: „Wszyscy jesteście w beeeeeggg trooouble!”, a wokół nas mężczyźni pokazali mu palec i wykrzykiwali nieprzyzwoite słowa, a Arnie krzyknął: „Wynoś się stąd, Jock! Zostaw nas w spokoju!” spuściłam głowę.”
Nim opowiem o kolejnych kilometrach wyścigu oraz tym, jak kobieta na trasie zdążyła pokłócić się ze swoim chłopakiem oraz obrońcą, to trzeba podkreślić jeszcze jeden istotny fakt. Mężczyźni biorący udział w maratonie bostońskim nie tylko nie mieli nic przeciwko obecności Switzer na trasie, ale niemalże chronili ją przed urzędnikami, którzy chcieli usunąć ją z trasy biegu. Był to gest solidarności, który niejako pokazywał, że na maratońskiej trasie liczy się wspólny wysiłek, a nie płeć osób, które walczą z morderczym dystansem. Switzer wiedziała jednak, że po tym, co się wydarzyło, za wszelką cenę musi dobiec do mety. Dlatego też zapowiedziała swojemu trenerowi, że nawet jeśli on nie dobiegnie do końca dystansu, to ona ukończy maraton choćby na kolanach. Dodawała, że jeśli ktoś spróbuje ją aresztować (w końcu brała udział w napadzie na Semple ’a) to będzie walczyła.
Do próby aresztowania na szczęście nie doszło, ale prawdopodobnie spadek adrenaliny sprawił, że o konsekwencjach swoich działań zaczął rozmyślać Miller. Do miotacza zaczęła docierać, że atak na urzędnika maratonu w Bostonie może oznaczać dla niego koniec sportowej kariery i marzeń o olimpijskim występie w rzucie młotem.
Swoją frustrację oraz stres Tom wyładował na Kathrine. Mimo tego, że przypominała mu o tym, że decyzja, by przyjechać do Bostonu była jego własnym wyborem, to w złości rzucił do kobiety, że „i tak biega za wolno”, a później samotnie zerwał się do przodu. Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że biegaczka zaczęła płakać.
„Czułam się tak zawstydzona, że aż się rozpłakałam. Po raz kolejny Tom przekonał mnie, że jestem tylko dziewczyną, biegaczką, a przez takie beztalencie jak ja wyrzucił olimpijski sen ze swojego życia. Myślałam, że jestem dla niego poważną dziewczyną, więc domyśliłam się, że to też koniec. Do tej pory był to piekielny wyścig, to na pewno, a wciąż mieliśmy do przebiegnięcia ponad 20 mil.”
Jak się później okazało – mimo że przed kobietą pozostała jeszcze większość dystansu, to pokonała ją już dużo spokojniej. Zdecydowała się również zrzucić z siebie spodnie, które stały się niezwykłą pamiątką dla jednego z małych kibiców. Stojący przy drodze chłopiec złapał bowiem przemoczone dresy, które biegaczka chciała wyrzucić na pobocze. Kręcił nimi nad głową i prawdopodobnie zabrał ze sobą do domu.
Kolejne kilometry przyniosły Kathrine dodatkowe przemyślenia oraz widok cierpiącego Toma. Miotacz, który tak ochoczo rzucił się do szybszego biegu i chciał udowodnić swoją wyższość, niezwykle cierpiał na trasie i gdy Switzer go mijała, to miał prosić ją, by choć przez moment potowarzyszyła mu w wolnym biegu. Nie zdecydowała się jednak na to i tym razem to ona zostawiła mężczyznę za swoimi plecami. W jej głowie kołatały już wtedy inne myśli – zaczęła bowiem rozważać, dlaczego inne kobiety nie próbowały zrobić tego, co ona. Dlaczego w Bostonie jest sama. Przypuszczała, że być może przedstawicielki jej płci nadal wierzą w stare mity o tym, że bieganie długich dystansów zaburzy ich płodność lub doprowadzi do wypadnięcia macicy. Wkrótce znalazła jednak w swojej głowie odpowiedź na wszystkie wątpliwości – uświadomiła sobie, że ona w porównaniu z innymi otrzymała wyjątkową szansę. Taką, którą dali jej zarówno rodzice, jak i Briggs. We wspomnieniach napisała:
„Dotarło do mnie, że wcale nie jestem wyjątkowa; po prostu miałam szczęście. Moje myślenie toczyło się dalej: Powodem, dla którego nie ma sportów międzyuczelnianych dla kobiet na dużych uniwersytetach, nie ma stypendiów, nagród pieniężnych ani wyścigów dłuższych niż 800 metrów, jest to, że kobiety nie mają możliwości udowodnienia, że chcą tych rzeczy. Gdyby mogły po prostu wziąć udział, poczułyby siłę i spełnienie, a sytuacja by się zmieniła. Po tym, co wydarzyło się dzisiaj, poczułam się odpowiedzialna za stworzenie takich możliwości. Czułam się podekscytowana, jakbym dokonała wielkiego odkrycia. W rzeczywistości tak było.”
Dzięki kolejnym przemyśleniom, a także zwolnieniu tempa, które nakazał jej trener, Switzer pokonywała kolejne metry i nie zważała na ból. Jej stopy pokryły się pęcherzami, a ciało cierpiało od dużego wysiłku. W końcu usłyszała jednak głos kibiców, że do mety pozostała już ledwie mila, a jej oczom ukazał się wielki napis „Finish”. Linię mety, po wspólnej decyzji Kathrine i Johna jako pierwszy pokonał Briggs, którego duet wypchnął przed siebie.
Switzer dotarła więc do mety. Dotarła do niej mimo ataku Semple, wielu wątpliwości, pęcherzy na stopach, a także kłótni z Millerem. Przekroczyła metę, która jak pokazały kolejne lata jej życia, była nie końcem, a początkiem drogi, którą wkrótce obrała. Nim jednak zaczęła walczyć o prawa kobiet do startów w maratonach, musiała zmierzyć się z pytaniami dziennikarzy, którzy nie kryli swojej irytacji tym, że musieli stać w deszczu i chłodzie, by czekać na Switzer. Jeden z nich – przedstawiciel prestiżowego jakby mogło się zdawać tytułu „New York Times” znudzony czekaniem popełnił nawet niewybaczalny błąd w sztuce dziennikarskiej. Zrezygnował z oczekiwania na Kathrine i po prostu napisał, że kobieta była na trasie, ale nie dobiegła do mety.
„Byli bardzo zirytowani, tak jak ja byłabym zirytowana, gdybym musiała stać na mrozie przez cztery godziny i dwadzieścia minut – tyle według jednego z nich wynosił nasz czas. Byli na mnie wściekli, bo przeze mnie musieli czekać. Poza tym, mogłam powiedzieć, że czuli się oburzeni, że muszą osłaniać dziewczynę. Będąc studentką dziennikarstwa, najbardziej mnie to bawiło. Oto jesteś wielkim reporterem sportowym, a twój redaktor każe ci czekać na dziewczynę.”
Biegaczka została więc zasypana gradem nietypowych i trudnych pytań. Chciano dowiedzieć się, dlaczego zdecydowała się wystartować, w jaki sposób uzyskała numer startowy, czy jest sufrażystką. Mimo agresywnego tonu dziennikarzy zapowiadała, że wróci do Bostonu, by wystartować po raz kolejny. O dziwo po zakończeniu biegu czuła się świetnie. Po latach żartowała, że tego dnia byłaby w stanie pobiec kolejny długi dystans. Zapewne innego zdania był lekarz, który po biegu opatrywał stopy biegaczki. Gdy ta zdjęcia obuwie, to jej skarpety okazały się przesiąknięte krwią, a stopy były w takim stanie, że lekarz niemalże zemdlał na ich widok.
Kolejne wydarzenia z 19 kwietnia nie zapowiadały tego, co miało nadejść wkrótce. Po założeniu opatrunków Switzer wróciła na linię mety, by czekać na Millera, którego żoną – mimo wszystkich dramatycznych wydarzeń – później została. Tom do mety dotarł chwiejnym krokiem, ale zdołał ukończyć wyścig. Gdy drużyna znów była w komplecie, to w domu znajomego Briggsa zasiadła do kolacji. Maratończycy wspominali wydarzenia całego dnia, pili piwo i jedli steki. Około 22 wyruszyli w podróż do Syracuse.
W połowie drogi do domu doszło do wydarzenia, które uświadomiło Kathrine i jej bliskim, w jaki wielkim zdarzeniu uczestniczyli. Switzer tak zapamiętała to zdarzenie:
„Około 1 w nocy zatrzymaliśmy się na benzynę i kawę. (…) W restauracji był tylko jeden mężczyzna, siedzący przy ladzie w kształcie litery U i czytający gazetę. Usiedliśmy naprzeciwko, gawędząc, kiedy mój wzrok utkwił w gazecie mężczyzny. „Mój Boże!” krzyknęłam i podbiegłam do niego, bełkocząc: „Przepraszam pana, proszę pozwolić mi spojrzeć na gazetę!”. Byłam tak zdenerwowana, że rzucił mi ją, jakby się paliła. Na przedniej i tylnej okładce były nasze zdjęcia. Zebraliśmy się wokół, sapiąc, gdy przechodziliśmy od strony do strony. Wszędzie była biegnąca dziewczyna, dziewczyna zaatakowana, dziewczyna uratowana przez chłopaka, szczęśliwa dziewczyna w zakrwawionych skarpetkach na mecie. Kiedy zrobili tyle zdjęć? Wręczyłam mężczyźnie jego gazetę. „Zatrzymaj to!” powiedział. „Proszę, nalegam, zatrzymaj to!”.
19 kwietnia 1967 roku definitywnie okazał się dniem, w którym zmieniło się życie Switzer. Młoda kobieta kontynuowała swoją biegową przygodę, a także zaczęła walczyć o prawa kobiet do starów w maratonach. Po powrocie do domu, wraz z Briggsem, stworzyła zespół Syracuse Track Club, który był dedykowany kobietom. Szlifowała także swoją formę i z roku na rok stawała się coraz szybsza. Mimo tego, że jak wielokrotnie podkreślała, nie miała wielkiego sportowego talentu, to znacząco udało jej się poprawić wynik z pierwszego maratonu. W 1967 roku do mety dobiegła w czasie 4 godzin i 20 minut, w 1975 roku udało jej się wykręcić czas 2 godziny i 51 minut. Dzięki wymagającym treningom zdołała także wygrać w maratonie w Nowym Jorku.
„Kiedy pobiegłam swoje 2:51, byłam zachwycona. Pomyślałam o czasach, gdy mogłam przebiec tylko milę, potem 3 mile, a następnie przebiegłam swój pierwszy maraton w 4:20 zaledwie pięć lat temu i oto przekroczyłam granicę trzech godzin. Nieustannie zadziwia mnie to, do czego zdolne jest ludzkie ciało.”
Switzer pogodziła się także ze słynnym Jockiem Semple, który co prawda nigdy jej nie przeprosił, ale ucałował ją na starcie jednego z maratonów. Udało im się nawet zaprzyjaźnić, co wykorzystali organizatorzy eventu promującego książkę Semple ’a. Gdy ten podpisywał swoje dzieło, to Switzer – ubrana w szary dres, taki sam jak ten, w którym pobiegła w swoim pierwszym maratonie, wskoczyła na scenę i zaskoczonemu mężczyźnie wykrzyczała, by wynosił się z tego miejsca i oddał jej książkę, bo to co robi, nie jest oficjalne. Oczywiście – jej słowa nawiązywały do tych, które usłyszała niegdyś na maratońskiej trasie. Mimo początkowej nerwowej reakcji Semple miał zorientować się, że Kathrine tylko żartuje i śmiać się wraz z nią. O zażyłości, którą biegaczka zbudowała z mężczyzną, świadczy także fakt, że odwiedziła go w szpitalu przed jego śmiercią. Miała spędzić z nim niemal cały dzień i dużo rozmawiać. Gdy odszedł w marcu 1988 roku, to podkreślała, w jaki sposób wpłynął na jej życie. Dziennikarzom opowiadała:
„Często mówię, że nie ma dnia, w którym o nim nie myślę (…) i dziękuję mu za stworzenie dla świata jednego z najbardziej ożywczych zdjęć w historii praw kobiet.”
I to właśnie na walce o te ostatnie Switzer postanowiła się skupić. W związku z tym odsunęła biegową karierę na nieco dalszy plan i zamiast swoimi treningami zajęła się pracą na rzecz kobiet z całego świata. Jeden ze swoich flagowych projektów stworzyła we współpracy z marką kosmetyczną Avon. Wraz z tą firmą, dla której zaczęła również działać jako marketingowiec, stworzyła serię wyścigów Avon International Running Circuit, który z czasem rozrósł się do ponad 400 biegów organizowanych w 27 państwach świata.
Switzer była także jedną z osób, które doprowadziły do tego, że maraton kobiet w 1984 roku zadebiutował na igrzyskach olimpijskich. Był to kolejny przełomy krok dla wielu biegaczek, a dla bohaterki naszej opowieści – jak sama twierdziła – największy życiowy sukces w obszarze promocji sportu kobiet. Kathrine podkreślała bowiem, że włączenie do programu maratonu kobiet nie tylko otworzyło oczy kibicom z całego świata, ale wsparło starty kobiet w wielu dyscyplinach sportu.
Mimo tego, jak wiele Kathrine zrobiła dla zawodowych biegaczek, to dużo energii włożyła także w zmianę życia kobiet, które nigdy nie myślały o zawodowym sporcie. Przez lata namawiała je do rozpoczęcia biegowych treningów lub do zwykłego chodzenia każdego dnia. Opowiadała o tym, jak sport wpływa na samopoczucie, jak mogą uprawiać go nawet dojrzałe kobiety. To również dla nich stworzyła jedną ze swoich książek, czyli: „Bieganie i chodzenie dla kobiet powyżej 40 roku życia”.
Nie zapomniała również o swojej drugiej wielkiej pasji – czyli dziennikarstwie, w którym także osiągnęła wysoki poziom. Została nagrodzona nagrodą Emmy za swoje komentatorskie dokonania, a jej teksty publikowane były w największych tytułach na świecie. Według autorskich wyliczeń skomentowała około 200 maratonów, w tym aż 37-krotnie z rzędu relacjonowała Maraton w Bostonie. Wspominała, że gdy pojawiała się na słynnej trasie, to wielokrotnie wracała zmoczona, bo kobiety rzucały się w jej ramiona ze łzami w oczach. Niektóre z nich miały na sobie również tatuaże z cyfrą 261. Numer, z którym Switzer pobiegła w 1967 roku, obrósł legendą i dla wielu przedstawicielek płci pięknej stał się symbolem niezłomności i bycia nieustraszoną.
Wspominana liczba znalazła się także w nazwie organizacji non-profit, którą biegaczka stworzyła. 261Fearless zajmuje się zarówno edukowaniem na temat biegania, zdrowego stylu życia, jak i praw kobiet. Organizacja pod swoimi skrzydłami ma 261 lokalnych klubów, które istnieją nie tylko w USA, ale również m.in. w Indiach, Albanii, Izraelu lub Zambii.
Mimo upływu lat i kolejnej pracy oraz aktywności, czyli bycia zawodowym mówcą i motywatorem Kathrine nie zaniechała treningów. Biegała w najdziwniejszych miejscach na ziemi. W 2011 roku, w wieku 64 lat, wystartowała w niezwykle trudnym i górskim maratonie w Nowej Zelandii, podczas którego 28-krotnie przeprawiała się przez rzekę. Wygrała w swojej grupie wiekowej. W 2017 roku powróciła również na trasę maratonu w Bostonie i ponownie, dokładnie po 50 latach dotarła do mety tego biegu. Pokonanie całej trasy, na której pozowała do zdjęć i zatrzymywała się, by odpowiadać na pytania, zajęło jej niespełna 4 godziny i 45 minut. Podczas tego wydarzenia mówiła:
„Bieganie to teraz rewolucja społeczna. Kobiety nie robią tego tylko po to, by wziąć udział w wyścigach lub zrzucić kilka kilogramów, ale robią to dla zabawy, dla poczucia własnej wartości. To transformujące”.
Podkreślała także, jak wiele wydarzyło się zarówno w jej życiu, jak i światowym bieganiu przez ostatnie 50 lat:
„Dzisiejszy wyścig był świętem minionych 50 lat; następne 50 będzie jeszcze lepsze (…). Przeszliśmy lata świetlne, ale wciąż mamy przed sobą długą drogę.”
Switzer w mediach zdradzała także tajemnicę swojego długiego i udanego życia – wspominała, że pracując przy komputerze, nie siada na krześle, ale stoi przy biurku, które znajduje się na odpowiedniej wysokości. Dodawała równocześnie, że skoro słucha swojego ciała, to gdy to domaga się chipsów, to po prostu po nie sięga.
Maratonka oprócz wielu aktywności, prowadziła również dość burzliwe życie osobiste. Jak już wspominałem – mimo kłótni na maratońskiej trasie Kathrine poślubiła Toma Millera. Para rozstała się jednak po kilku latach. Również drugie małżeństwo biegaczki zakończyło się rozwodem. Swoją wielką miłość odnalazła daleko od domu i długo czekała na sfinalizowanie związku, który trwa do dziś. Wybrankiem biegaczki okazał się Roger Robinson – maratończyk, który również realizował się jako komentator i dziennikarz sportowy. Ich związek w 2014 roku opisywał „Hartford Courant”. W rozmowie z tytułem Switzer wspominała, że od Rogera dzieliło ją ponad 8 tysięcy mil, co oznaczało około 36-godzinną podróż. Para poznała się w 1983 roku w Nowej Zelandii podczas jednego z biegów w ramach serii Avon. Roger, podobnie jak Kathrine występował tam na scenie i pełnił funkcję konferansjera.
„Zakochałam się od pierwszego usłyszenia” – wspominała po latach Kathrine, która po wystąpieniu miała długimi godzinami rozmawiać z mężczyzną. Mimo sympatii, którą biegacze do siebie zapałali, ich relacja była niemalże niemożliwa do zbudowania. Kathrine pracowała w Nowym Jorku, a Roger działał w Nowej Zelandii. Dlatego też swój ewentualny związek nazywali „geograficznie niepożądanym”. Mimo tego – pozostawali w kontakcie i wybrali jego dość romantyczną formę. Pisali bowiem do siebie listy o bardzo poetyckim charakterze. Ostatecznie udało im się połączyć w 1987 roku, gdy zdecydowali się na ślub i zamieszkanie razem. Uroczystość zaślubin odbyła się w Nowej Zelandii na terenie ich domu i została okraszona fragmentem przedstawienia „Sen Nocy Letniej”. Występ został przygotowany przez studentów, ponieważ Roger był profesorem i dziekanem jednego z wydziałów na uniwersytecie w Wellington. W pomniejsze role mieli wcielić się również inni goście weselni.
„Oboje zawsze biegaliśmy… To było centrum mojego życia. (…) Przez całe życie szukałam swojego sportowca-filozofa”.
19 kwietnia 1967 Kathrine Switzer dokonała swoistego cudu. Zrobiła mały krok, który okazał się skokiem. I choć jak sama twierdziła, na trasę ruszała jako dzieciak, który po prostu chciał ukończyć maraton, to do mety dobiegła już jako kobieta, która zmieniła bieg historii sportu.
Scenariusz: Aleksandra Konieczna