Najnowsze:

marcin lewandowski

Marcin Lewandowski | transkrypcja podcastu

Do Tokio leciał po medal. Bieg na dystansie 1500 metrów miał być jego finiszem. Finiszem, który lata wcześniej zaplanował ze swoim bratem Tomkiem. Zwieńczeniem kariery, którą długo nazywał zwykłą przygodą. Wymarzony start przerodził się jednak w sportową tragedię, która złamałaby wielu. Tymczasem – to zamiast wymagać pocieszenia, to on uspokajał dziennikarzy. Marcin Lewandowski przez lata udowodnił, że w swojej zwykłości był sportowcem niezwykłym.


Poniżej znajduje się transkrypcja podcastu „Marcin Lewandowski | Wojownik”


Marcin Lewandowski urodził się 13 czerwca 1987 roku w Szczecinie. Starszy o rok od najsłynniejszego polskiego Lewandowskiego, czyli Roberta, również mógł zostać piłkarzem. Jako dzieciak grał w Police. Biegając na prawym skrzydle wykorzystywał swoją szybkość i podawał piłkę tym, którzy mieli strzelać bramki. Sama piłka, jak wspominał, podobno nigdy nie kleiła mu się do nóg. Dodatkowo – mankamentem piłkarskiego szkolenia było dla Lewandowskiego jeszcze jedno. Mały Marcin nie lubił biegać.

Dlatego też jak ognia unikał treningów biegowych i szukał powodów, by nie brać w nich udziału. Jak wspominał w licznych wywiadach, jako mały chłopiec, nie lubił biegania bez celu. Ten oczywiście widzieli w takich treningach piłkarscy szkoleniowcy, ale dla dorastającego zawodnika nie miały one większego sensu. Sens miało bieganie, ale to za piłką.

Być może, gdyby nie przypadkowe zdarzenie, które pchnęło Lewego w kierunku lekkoatletyki, to zostałby właśnie piłkarzem. Sam zainteresowany – po latach, już jako spełniony biegacz, w programie „Mój pierwszy raz” przyznawał, że gdyby na jeden dzień mógł wskoczyć w czyjeś buty, to wybrałby te należące właśnie do Roberta Lewandowskiego.

Wróćmy jednak do dnia, który jak się później okazało, zmienił życie nie tylko Marcina, ale również jego brata Tomka. Usportowiony chłopak, który często reprezentował szkołę w różnych dyscyplinach, w gimnazjum został wysłany na zawody lekkoatletyczne. Udział w biegu na 1000 metrów był okazją do opuszczenia lekcji, więc jak każdy uczeń Lewandowski nie miał powodów do narzekań. Jak się później okazało, to po prostu bieganie upomniało się o swój wielki talent.

By móc wystartować w zmaganiach Marcin od starszego brata pożyczył strój oraz kolce – oczywiście za duże. Nie przeszkodziły mu one jednak w odniesieniu pierwszego w karierze sukcesu. Na łamach biografii zawodnika czytamy opis tego pamiętnego dnia:
Gdy byłem w drugiej klasie gimnazjum, miałem 14 lat, pojechałem na zawody szkolne do Białogardu. (…) Pamiętam, że był tam o rok ode mnie starszy zawodnik, który miał ksywę Goguś. Nazywaliśmy go też Sprzęciarz. Z daleka było widać, że jest najlepszy, bo aż błyszczał jak choinka na święta. Przyjechał chyba w markowym sprzęcie Nike i wiadomo było, że przyjechał wygrać. (…) A ja sobie pomyślałem, że nie jestem gorszy i spróbuje się go złapać, będę trochę z tyłu, ale zacisnę zęby i polecę za nim. Biegu nie pamiętam, ale zakończył się pięknie – wygrałem go!”.

Marcin nie tylko zwyciężył, ale również ustanowił rekord makroregionu. Czas 2:40,79 był dowodem jego możliwości oraz wielkiego talentu – wtedy, o czym sam wielokrotnie mówił – bazował tylko na nim. Później stał się również tytanem pracy oraz wiernym wykonawcą poleceń swojego trenera. W tę rolę od razu wskoczył brat Marcina – Tomasz, wtedy początkujący student, który szybko udowodnił, że zna się na swojej robocie.

Po pierwszym sukcesie, który spowodował, że Marcin postanowił zostać biegaczem, pojawiły się kolejne wygrane wyścigi oraz medale. Jeszcze w tym samym roku najszybszy okazał się w biegu na 2 000 m podczas Małego Memoriału Janusza Kusocińskiego. Później klasę potwierdził już w ogólnopolskim gronie. W Mistrzostwach Polski Młodzików, które rozegrano w Siedlcach, Lewy nie tylko ustanowił nową życiówkę na dystansie 1000 metrów, ale w swojej serii okazał się najlepszy. Ostatecznie – dało mu to srebrny medal. Pierwszy, ale oczywiście nie ostatni w przebogatej kolekcji. Nadejdzie nawet sezon, w którym nasz bohater zostanie ochrzczony „srebrnym Marcinem”.

Nim to jednak nastąpi, to utalentowany zawodnik jeszcze przez długi czas swoje wyczyny będzie nazywał jedynie przygodą. Jego kariera nadejdzie później, ale jej przyjścia można było się spodziewać. W 2005 roku Marcin zaprezentował się na Mistrzostwach Europy Juniorów w Kownie. Litwa przyniosła mu zarówno pokaz mocy, jak i pewne rozczarowanie. Najlepszy w biegu eliminacyjnym, w finale nie zdołał sięgnąć po medal. Dobiegł na siódmej pozycji i mógł obserwować jak na podium wchodzi jego reprezentacyjny kolega. Trzeci w tym wyścigu był bowiem Adrian Danilewicz. Panowie na zawodach spotkali się jeszcze kilkukrotnie, ich losy potoczyły się jednak skrajnie inaczej.

Dowodem na to, jak młody Marcin traktował sport, był również jego start w Mistrzostwach Polski w biegach przełajowych w 2006 roku. Wystartował, bo po prostu chciał pojechać do Japonii, gdzie rozgrywano światowe zmagania w tej specjalności. A skoro wymarzoną wycieczkę miał wywalczyć przebierając nogami, to tak właśnie zrobił. Podczas sześciokilometrowego biegu reprezentant Ósemki Police wiedział, że musi wytrzymać ataki rywali. Już wtedy dysponował dobrym finiszem, a jako specjalista od 800 i 1500 metrów wiedział, że jeśli dobiegnie w głównej grupie, to wyrwie wygraną. Rywale robili co mogli, ale Lewego urwać nie byli w stanie. Wygrał i do Japonii poleciał, by zająć tam 90 miejsce. Spełnił jednak marzenie o podróży do Kraju Kwitnącej Wiśni.

Obserwując to, jak wiele Tomasz Lewandowski zrobił dla kariery swojego brata, to nie da się nie zauważyć, że od początku musiał wiązać z podopiecznym ogromne nadzieje. To dla niego m.in. wyjechał na kilka miesięcy do Anglii, by zarabiać i móc zainwestować w lepszy sprzęt i treningi. Również i Marcin odbył swoją zagraniczną wyprawę po środki do rozwoju kariery. Gdy miał 19 lat, o czym napisał w „Moim biegu” wyjechał na 3 tygodnie do Szwecji. Pracował przy taśmie w fabryce i mimo wykonywania fizycznej pracy, nie zrezygnował z treningów. Wstawał co rano i biegał, by utrzymać dobrą dyspozycję. Okazało się, że jego determinacja stała się swoistą legendą w kręgu pracujących w Szwecji Polaków.

W 2006 roku Marcin po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę biegowego świata. Podczas juniorskich mistrzostw globu w Pekinie planował wystąpić w biegu na dystansie 1500 metrów. Na nim prezentował się dobrze i szybko zbliżył się do wymaganego minimum. Wydawało się więc, że to w tej konkurencji Polak zaprezentuje się światu. Los znów postanowił jednak inaczej. 24 czerwca 2006 roku w Szczecinie Marcin pobiegł na dystansie 800 metrów. Dwa stadionowe kółka pokonał szybko, bo do mety dotarł w czasie 1:46,69. Nowy rekord polski juniorów pokazał, jak wielkimi możliwościami w tej konkurencji dysponuje. Wynik był nie tylko minimum na juniorski championat, ale również czasem uprawniającym do występu w seniorskich Mistrzostwach Europy w Goeteborgu.

Do Szwecji Marcin nie pojechał, poleciał za to do Pekinu. W Azji przekonał się zarówno, że i najlepsi biegacze nie są poza jego zasięgiem, jak i że znajomość języków obcych jest niezwykle przydatna. W Chinach spotkały się przyszłe gwiazdy światowej lekkoatletyki – wśród tych pojawili się również zawodnicy, z którymi Lewandowski stoczy jeszcze niejeden wielki bój. Najlepszy w całym rozgrywkach okazał się bowiem słynny Kenijczyk David Rudisha. W finale startował również Sudańczyk Kaki, który także da się jeszcze Lewemu we znaki.

Marcin spisywał się świetnie i sukcesywnie realizował swoje założenia. W eliminacjach dotarł do mety na bezpiecznej drugiej pozycji. W półfinale także wyszarpał sobie drugie miejsce. W efekcie – stał się jedynym biegaczem z Europy, który dotarł do finału juniorskich mistrzostw świata na dystansie 800 metrów.
Decydująca rozgrywka przebiegła w temperaturze ponad 30 stopni Celsjusza. Lewandowski wyruszył z piątego toru i do końca walczył o ostateczny sukces. Postronnym mogłoby się wydawać, że Polak nie powinien być zadowolony z zajęcia czwartej lokaty. Na 200 metrów przed metą jeszcze prowadził. Po biegu jednak wcale nie kipiał złością, czy smutkiem, ale tryskał radością. Można jednoznacznie stwierdzić, że tego dnia młody Europejczyk – Marcin Lewandowski nie przegrał medalu, a wygrał czwarte miejsce. Wygrał również uwagę światowej klasy managerów sportowych.

W Pekinie, o czym Lewandowski napisał w swojej biografii, zainteresował się nim tajemniczy pan Edgar, który zaczepił go już po rozegraniu biegu finałowego. Okazało się, że mówiący tylko po angielsku, czyli w języku, którym Marcin jeszcze biegle nie władał, mężczyzna był pracownikiem Josa Hermesa – jednego z najlepszych managerów sportowych na świecie. Agencja Global Sports Communications, której przewodzi, od lat swoją opieką obejmuje najlepszych lekkoatletów na świcie. Jak skrupulatnie wyliczono na stronie organizacji jej podopieczni dorobili się już 92 rekordów świata, 42 medali olimpijskich i 57 tytułów mistrzów świata. Wśród jej obecnych gwiazd znajdują się m.in.: Eliud Kipchoge, Sifan Hassan lub Joshua Cheptegei.

Fakt, że przedstawiciele tak elitarnego środowiska zainteresowali się młodym Polakiem był kolejnym niemalże niepodważalnym dowodem, że ma on wszystko, by stać się gwiazdą swojej dyscypliny. Kolejny sukces oraz pierwsze międzynarodowe złoto nadeszło już rok później. Nowy sezon przyniósł wchodzącemu w kategorię U23 biegaczowi kolejne wyzwania – czekały go zarówno Młodzieżowe Mistrzostwa Europy, walka o wyjazd na seniorskie mistrzostwa świata, jak i pierwsze starty w poważnych, międzynarodowych mitingach. Z tymi ostatnimi były również związane pierwsze poważne pieniądze, które Lewy zaczął zarabiać dzięki przebieraniu nogami.

26 maja 2006 roku Marcin wystartował w Hengelo. W Holandii wziął udział w 25. edycji zawodów dedykowanych pamięci Fanny Blankers-Koen, która w 1948 roku w Londynie sięgnęła po cztery złote olimpijskie medale. Wyścig na dystansie 800 metrów odbył się na oczach 18-tysięcznej widowni i miał niezwykle emocjonujący przebieg. W szranki z Lewandowskim stanęli m.in. Ugandyjczyk Abraham Chepkirwok, który rok wcześniej wywalczył brąz juniorskich mistrzostw świata oraz doświadczeni zawodnicy, jak lider światowych tabel Kenijczyk Wilfred Bungei oraz Holender Bram Soma – mistrz Europy z 2006 roku.

Starcie doświadczenia i młodości wygrało w Hengelo to drugie. Pierwszy do mety dotarł Chepkirwok, a Lewandowski wywalczył trzecią pozycję. Polak do końca naciskał Bungeia, który rok później świętował już tytuł mistrza olimpijskiego. W Holandii Marcin nie tylko ustanowił nowy rekord życiowy – 1:45.52 – ale również uzyskał ówcześnie piąty wynik w historii polskiej lekkiej atletyki i został liderem europejskich tabel. Dodatkowo uzyskany przez Lewego czas był niewiele słabszy od minimum na mistrzostwa świata seniorów w Osace. Do Japonii mieli pojechać ci, którzy pobiegli co najmniej 1:45,40. Oczywiście – PZLA, wtedy pod dowództwem śp. Ireny Szewińskiej – mogło dać Marcinowi szansę występu w Azji z minimum B. Nim opowiemy o mistrzostwach Polski z 2007 roku oraz głupocie lekkoatletycznych decydentów pora przenieść się do węgierskiego Debreczyna.

To właśnie tam, w mieście słynącym z odbywającego się co roku Festiwalu Kwiatów, spotkali się najlepsi europejscy lekkoatleci rywalizujący w kategorii U23. Na starcie nie zabrakło oczywiście Lewandowskiego, który na dystansie 800 metrów pokazał wielką klasę. Najpierw zwyciężył w biegu eliminacyjnym, a następnie najlepszy okazał się w wyścigu finałowym. W tym pokonał również starszych od siebie rywali.

Wydawać by się mogło, że 4 miejsce na mistrzostwach świata juniorów, złoto Młodzieżowych Mistrzostw Europy, najlepszy wynik w krajowych tabelach i sukces w Hengelo dla wielu byłby wystarczającymi argumentami za wysłaniem młodego zawodnika na jego pierwsze seniorskie mistrzostwa świata. Gdzie, jak nie w starciu, z tuzami biegowego świata wschodzący gwiazdor powinien zdobywać doświadczenie? Odpowiedzi na to pytanie niestety już nie poznamy. Możemy być jednak pewni, że ówczesne władze polskiej lekkiej atletyki nie doceniły Marcina. Argumentem, którego Polakowi zabrakło, by przekonać działaczy o wysłaniu go do Japonii, mogła być porażka w krajowych mistrzostwach.
Narodowy championat rozegrano w Poznaniu na przełomie czerwca i lipca. Na dystansie 800 metrów doszło do spotkania młodości z doświadczeniem. Jednym z faworytów zmagań był bowiem Paweł Czapiewski. To właśnie on, do chwili pojawienia się na scenie Lewandowskiego oraz Adama Kszczota, był najlepszym, polskim średniodystansowcem. I to właśnie on w stolicy Wielkopolski stanął w szranki z Marcinem.

W biegu rozegranego w sercu Wielkopolski, mimo, iż Marcin długo prowadził i starał się uciekać, wygrał Czapiewski. Poczekał i wyczuł moment, w którym należało zaatakować. Stary Lis pokonał młodego adepta biegania, którego finisze staną się kiedyś słynne na całym świecie. W efekcie – ponieważ bieg rozegrany został w wolnym tempie – Czapiewski nie zdobył minimum na mistrzostwa świata, a Lewandowski karty przetargowej w rozmowach z działaczami.

Te wszystkie wydarzenia spowodowały, że w japońskiej Osace na dystansie 800 metrów nie wystąpił żaden z reprezentantów Polski. Sam Lewandowski – jak zwykle skromny, pokorny, a także wierzący – co często podkreśla – pogodził się z sytuacją. Po latach opowiadał nawet, że być może wtedy dobrze się stało. Może awansowałby do finału zmagań, a tam – dzięki dobrej formie i wolnemu biegowi – sięgnął po medal? Być może taki sukces byłby zabójczym finiszem obiecującej kariery?

My jednak wspomnijmy, że finał w Osace został rozegrany w wolnym tempie, a brązowy medal – po który sięgnął Jurij Borzakowski – dał rezultat 1:47,39. Lewandowskiego na takie tempo na pewno było stać… Dodatkowo, ponieważ startował w rozgrywanej w Bangkoku Uniwersjadzie, to podróż do Osaki byłaby dla niego bliską, a nie daleką wyprawą.

Jedno z polskich przysłów mówi, że co się odlewacze, to nie uciecze. Tak też było w przypadku Marcina, który choć na medal mistrzostw globu czekał jeszcze długo, to szybko odnotował kolejne sukcesy. Szybko, po raz kolejny, pojawił się również w Azji. 2008 rok dał Polakowi nowe doświadczenia. Ponownie pojawił się na meetingu w Hengelo, gdzie tym razem zajął piąte miejsce. Wygraną przyniósł mu jednak start na rodzimej ziemi. 15 lipca rozegrano w Warszawie Memoriał Janusza Kusocińskiego. W biegu, ku pamięci wielkiego polskiego zawodnika, Lewandowski okazał się najlepszy. Nie tylko wygrał, ale również pokonał Pawła Czapiewskiego. Tym samym odwdzięczył się starszemu koledze za poniesioną kilka dni wcześniej porażkę w Ostrawie. Po swojej wygranej – w rozmowie z bieganie.pl –mówił:
Bardzo cieszę się ze zwycięstwa, po pierwsze, gdyż pokazałem przy swojej publiczności, że można z Czapim wygrać i to na końcówce, a po drugie, bo tym sposobem zapewniłem sobie prawo do występu w Pucharze Europy. Po Pucharze planuję wystartować na MP, a następnie jadę na obóz do Font Romeu, gdzie zacznę dalsze przygotowania do IO. Wiem, że w tym sezonie jestem dużo mocniejszy, że stać mnie na pewno na regularne bieganie na poziomie 1.44. Wcześniej nie udawało mi się zrobić minimum, jednak w Ostrawie warunki były doskonałe. Podczas biegu myślałem wyłącznie o zrobieniu minimum, więc nie poprawiłem rekordu życiowego. Teraz mam głowę spokojną i mogę myśleć.

Wspominane w wypowiedzi Marcina francuskie Font Romeu, to miejsce, w którym polski biegacz pojawiał się wielokrotnie. To również tam budował formę na najważniejsze starty w swojej karierze. W rozmowie z Eurosport Polska w 2020 roku tłumaczył, że francuski ośrodek określić można mianem europejskiej Kenii. Odizolowany od świata dopiero zimą zaczyna tętnić życiem. Zbudowany został jeszcze w latach 60. przed igrzyskami w Meksyku. Od tamtej chwili niewiele się w nim zmieniło, dlatego słynie z trudnych warunków. Ale jak mówił we wspominanej rozmowie nasz bohater: „Im cięższe warunki, tym człowiek staje się mocniejszy”.

Wzmocniony treningami we Francji, mając ledwie 21 lat na karku, Polak wyruszył na swoje pierwsze igrzyska olimpijskie. Impreza w Pekinie miała pozwolić mu zebrać doświadczenie, które zaprocentuje w kolejnych latach. Warto, już bowiem w tym miejscu, wspomnieć, że trener Tomasz Lewandowski planował karierę brata w wieloletniej perspektywie. Jej etapem był wyjazd do Państwa Środka.
Lewy olimpijskie zmagania rozpoczął 20 sierpnia od startu w eliminacjach. Wystąpił w ostatnim – ósmym wyścigu, który rozpoczęto o 19:56. Bieg toczył się w zawrotnym tempie, co spowodowało, że do półfinału awansowało aż sześciu biorących w nim udział zawodników. Polak zajął dobre czwarte miejsce, a także wykręcił najlepszy czas w sezonie.

Półfinał, który rozegrano następnego dnia był dla młokosa pewnego rodzaju nagrodą, jak i starciem z najlepszymi na świecie. Polak pobiegł u boku m.in. Wilfreda Bungeia, Yeimera Lópeza lub Jurija Borzakowskiego. Do mety dotarł na siódmej pozycji, a dwa dni później podziwiał wielką wygraną Bungeia.
O swoim olimpijskim debiucie w 2012 roku opowiadał następująco:
Zdawałem sobie sprawę, że nie jadę tam zdobywać medal. Oczywiście trzeba w siebie wierzyć, ale warto jednocześnie być realistą. Miałem w Pekinie nauczyć się czegoś, zebrać doświadczenie. Dla mnie sukcesem był już awans do półfinału, biegłem tam z najsilniejszymi rywalami – Wilfredem Bungei oraz z Jurijem Borzakowskim. Po raz pierwszy byłem na tak dużej imprezie, widziałem tak ogromny stadion. Mimo że odpadłem w półfinale, byłem zadowolony.”

W Pekinie po raz ostatni przed tak liczną publiką zaprezentował się Paweł Czapiewski, jak się okazało – życie po raz kolejny pokazało, że nie znosi próżni – i w 2009 roku Lewandowski w Polsce doczekał się nowego, potężnego rywala. To u jego boku wystartował w finale swojej pierwszej poważnej halowej imprezy. Sezon pod dachem, w którym Lewandowski stanął na podium dwóch meetingów, zwieńczony został Halowymi Mistrzostwami Europy. Te przyniosły mu szóstą pozycję. Wyżej od niego uplasował się jednak inny z Polaków, czyli młodziutki Adam Kszczot. Dwa lata młodszy biegacz swoje zdolności potwierdził również latem. To właśnie z nim przyszło Lewemu walczy
podczas Młodzieżowych Mistrzostw Europy w litewskim Kownie. Broniący złota Lewy mógł odpaść już w eliminacjach. W swoim wyścigu był dopiero trzeci. Do finału wszedł więc z czasem.

W decydującym biegu spotkało się aż trzech Polaków – obok Lewandowskiego i Kszczota wystartował także Artur Ostrowski. Do mety jako pierwszy dotarł Adam, a Marcin był drugi. Z boku mogło wydawać się, że dla Lewandowskiego zaledwie srebrny medal powinien być porażką. On jednak podchodził do startu z młodzieżowcami nieco inaczej – pamiętał, że w swoim dorobku ma już złoto w tej kategorii wiekowej, dlatego skupiał się na następnych celach.

Ledwie dziesięć dni później wystartował w kolejnych zawodach. W „Magicznym” Monako – jak o nim pisał – rozegrano prestiżowy meeting. Polak do startu szykował się w niekonwencjonalny sposób, który miał nawet wzbudzić śmiech Henryka Szosta. Pojechał na zgrupowanie do Francji, gdzie każdego popołudnia szykował sobie herbatę, brał książkę i udawał się na szczyty gór. Czytał, odpoczywał, jadł batony.

Dodajmy, że nie była to pierwsza, a zapewne również nie ostatnia sytuacja, z której początkowo się wyśmiewano. W programie „Za linią mety” Marcin opowiadał o tym, jak w młodości chodził na zajęcia taneczne. Podobno koledzy podśmiechiwali się, gdy wraz ze starszymi kobietami, wywijał na parkiecie. Tymczasem – on po prostu kształtową swoją koordynację. Tak niezbędną podczas lawirowania między rywalami na bieżni. Te wszystkie niekonwencjonalne i niekiedy wyśmiewane metody spowodowały, że to Lewandowski latami rywalizował na najwyższym poziomie, a wielu ze śmiejących się rywali już dawno zapomniało o zawodowym bieganiu.

28 lipca 2009 roku był przełomowym dniem w karierze Lewandowskiego. Przygotowany do wyjątkowego startu w Monako stanął u boku najlepszych na świecie i spisał się fantastycznie. Co prawda, nie zdołał wspiąć się na podium, ale zdołał wytrzymać wysokie tempo i na metę wpadł jako czwarty z wynikiem 1:43.84. Ustanowił nie tylko nowy, młodzieżowy rekord Polski, ale również drugi czas w narodowej historii. Po wejściu do klubu biegaczy, którzy złamali 1:44 dla strony PZLA mówił:
Już na początku tego sezonu, kiedy w Hengelo pobiegłem 1:45.03 sek., wiedziałem, że będę mocny. Czekałem tylko na odpowiednią okazję, odpowiednie warunki i dobrych rywali. W Monako bieg ułożył się znakomicie, trafiłem z formą. Ostatnio niektórzy mieli do mnie zastrzeżenia, że w młodzieżowych mistrzostwach Europy nie zwyciężyłem, tylko zająłem drugie miejsce. Ale dla mnie to był etap przygotowań do mistrzostw świata w Berlinie. Tam chcę pokazać na co naprawdę mnie stać. Do rekordu polski Pawła Czapiewskiego brakuje mi trochę ponad pół sekundy, niewiele więcej do najlepszego tegorocznego wyniku Abubakera Kakiego. Czuję, że z każdym dniem moja forma rośnie i że mogę przenosić góry! Jestem jeszcze „młodym wilczkiem”, ale ambicje mam już wielkie.

Kolejnym przestankiem na sportowej mapie Lewandowskiego był wspominany już Berlin. Na imprezę sezonu Polak jechał z 12 wynikiem w światowych tabelach i ambitnymi planami. Przeszedł eliminacje i stanął do walki w półfinale, o którym w 2022 roku na swoim Facebooku napisał krótko: „BOOOOOOM!!! Jak to oglądam po 13 latach to dalej boli

Start nie ułożył się po myśli Polaka. Krótko po rozpoczęciu biegu upadł Sudańczyk Abubaker Kaki. W efekcie jego błędu na bieżni wylądowali również Bram Som i Marcin Lewandowski. Mimo upadku i straconej, jak się wydawało, szansy na upragniony finał Lewy dobiegł do mety. Tłumaczył bowiem, że jego stałym celem było ukończenie każdego wyścigu, w którym startował. Czas 2:01,62, z którym wpadł na metę mógłby być dobrym, ale w rywalizacji kobiet. Na szczęście dramat Polaka przerodził się w pozytywną historię. Sędziowie uwzględnili bowiem złożony protest i dołączyli Lewandowskiego, a także Soma do biegu finałowego.

W efekcie – Polak wystartował w swoim pierwszym finale seniorskich mistrzostw świata, ale w tym musiał mierzyć się nie z siedmioma, ale aż z dziewięcioma rywalami. W dziesięcioosobowym tłumie biega się dużo trudniej i łatwiej stracić dobrą pozycję lub dać się zamknąć. Marcin ruszył ambitnie i początkowo zszedł na drugim miejscu. Później jednak nie zdołał w pełni kontrolować przebiegu rywalizacji i mimo próby finiszu zakończył zmagania na ósmej pozycji. O przebiegu zdarzeń opowiadał:
Spodziewałem się szybkiego biegu, schodziłem do bandy jako drugi, ale rywale nie mieli ochoty iść mocno. Trzeba więc było spokojnie czekać na swoją szansę, kontrolować bieg. Dałem z siebie wszystko i nie mam do siebie żadnych pretensji. Oczywiście ambicje miałem duże. Nawet na medal mistrzostw świata. Każdy kto jest w finale ma szansę walczyć o złoto. Wszystko zależy od ustawienia, od szczęścia. (…) Przed wejściem na stadion rozmawiałem z moim menedżerem Josem Hermesem. Powiedział mi: Marcin, wyjdź tam, walcz, rób co możesz, ale przede wszystkim się ucz. Ty masz biegać w Londynie 2012. Ja też tak myślę i zbieram doświadczenie. Podczas przyszłorocznych mistrzostw Europy na pewno będę jednym z faworytów. Jestem jeszcze młody, rozwijam się, biję rekordy życiowe. Postaram się wygrać w Barcelonie.

O tym, czy Marcin Lewandowski dotrzymał słowa i jak spisał się w Barcelonie, opowiem wam już za chwilę. Nim jednak przeniesiemy się do słonecznej Hiszpanii, to wyruszyć musimy w dłuższa podróż, bo aż do Afryki. To właśnie na ten kontynent udał się Lewandowski, by móc trenować tak samo jak jego najwięksi rywale.

Polak do Kenii poleciał na zaproszenie Wilfreda Bungeia – mistrza olimpijskiego z 2008 roku. Podjął duże ryzyko i jak sam twierdził, był prawdopodobnie pierwszym polskim zawodnikiem, który odważył się na taki krok. Jak się okazało – niektóre z jego obaw były uzasadnione. Na łamach Magazynu Sportowego „Tempo” Lewandowski opowiadał o zatruciu pokarmowym, którego doznał w Afryce. Cztery dni po przylocie do Kenii źle zaczęli czuć się obaj bracia – początkowo bali się, że dopadła ich malaria. Okazało się jednak, że problem był mniej skomplikowany, a wyleczyć pomógł go lokalny uzdrowiciel, czy też szaman, którego w wiosce nazywano aptekarzem. Biegacz wspominał, co usłyszał od swojego medyka: „Zaufaj mi. Te dwie pigułki obniżą temperaturę, te trzy powstrzymają rozstrój żołądka. Pierwszą połkniesz rano, drugą po południu. Nie pomyl się, chłopcze. To ważne”.

Oczywiście – pigułki nie miały żadnej nazwy, nie było też mowy o recepcie. Realia życia i treningu w Kenii były w 2009 roku skrajnie inne od tych w Europie. O tym, jak wyglądał przebieg nietypowego zgrupowania oraz, co najbardziej zaskoczyło polski duet, bracia pisali w listach skierowany m.in. do „Gazety”.
Czytamy w nich: „Okazuje się, że bez prądu można żyć, czyli bez komputera i telewizora, za to przy ognisku z rodziną, śpiewając i tańcząc. My mieszkamy w budynku ceglanym, z łóżkami i prysznicem. Inni biegacze śpią w lepiankach na ziemi. Człowiek zmienia całkowicie światopogląd, widząc to wszystko„.

Marcin dodawał, że Afrykańczycy trenują mocno, a dzień zaczynają właśnie od wyjścia na trening. Później udają się do pracy oraz zajmują innymi obowiązkami. Bieganie potrafią łączyć z codziennymi zajęciami, a pojęcia lekki trening nie ma w ich słowniku. Zamiast trenować na siłowni dziesięciokrotnie pokonują 100 metrowe odcinki biegnące pod górę.

Po powrocie do kraju, w wywiadzie z Radosławem Leniarskim, Tomasz Lewandowski opowiadał o zaszczycie, którego dostąpił w Afryce. Poprowadził bowiem kilka treningów Bungeia, a także mógł dokonać pomiarów, które pozwoliły mu porównać parametry mistrza olimpijskiego z tymi Marcina. Cenna wiedza miała zaowocować sukcesem w Barcelonie. Dodawał, że choć o medal nie będzie łatwo, to Bungei wierzy, że Lewandowski okaże się najlepszym Europejczykiem.

Już pierwsze starty pokazały, że mistrzowski nos nie zawiódł Kenijczyka. Marcin sezon rozpoczął od trzeciego miejsca na meetingu w Ostrawie. Następnie był drugi w Hengelo i trzeci w Oslo. Biegał szybko i co najważniejsze – nie przegrywał z reprezentantami Europy, a to z nimi miał rywalizować w Barcelonie. Do Hiszpanii leciał już jako reprezentant nowego klubu – Stowarzyszenia Lekkoatletycznego Zawisza Bydgoszcz. O tym, jakie korzyści biegacz uzyskał dzięki zmianie barw mówił mjr Dariusz Bednarek:
Marcin przystał na naszą ofertę, gdzie najatrakcyjniejszym jej punktem jest oczywiście etat żołnierza zawodowego w stopniu szeregowca w Wojskowej Grupie Sportowej. Jego głównym zadaniem, zawartym w kontrakcie, będzie prezentowanie wysokiej formy i odnoszenie znaczących sukcesów na arenie międzynarodowej”.

Jak przystało na żołnierza Lewandowski szybko i niezwykle skutecznie zaczął wykonywać rozkazy. Do Barcelony jechał w roli murowanego faworyta do medalu, a nawet do mistrzowskiej korony. We niemalże wszystkich startach, które zaliczył przed rozpoczęciem imprezy sezonu, nie przegrywał z zawodnikiem z Europy. Jako lider kontynentalnych tabel zapowiadał, że szykuje się na taktyczne bieganie, a wyścig finałowy, postara się rozegrać w stylu Pawła Czapiewskiego. O tym, jak niezwykle pewny siebie był w Barcelonie, Polak wiele lat później opowiadał na łamach Kanału Sportowego. Wspominał, że prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni w swojej karierze, każdemu, kto pytał go o zakłady bukmacherskie odpowiadał, by stawiał na niego każdą sumę. Wiedział, że wygra.

Jak zaplanował, tak też zrobił. Najpierw najlepszy okazał się w biegu eliminacyjnym, następnie finiszował drugi w serii półfinałowej. Decydującą gonitwę rozpoczął zaś bardzo mocno – od razu ustawił się wysoko i kontrolował przebieg rywalizacji. Oglądając dziś wspominany bieg widać nie tylko moc, ale i taktyczną mądrość zawodnika. Na ostatniej prostej również zrobił to, co chciał. Zafiniszował mocno i ograł Brytyjczyka Michaela Rimmera. Polskim kibicom sukces smakował podwójnie – trzecią pozycję wywalczył bowiem Adam Kszczot. Tego dnia Biało-Czerwoni rzuci światu jasny sygnał – są najlepsi w Europie i ruszają na podbój świata.

Pomóc Marcinowi w odniesieniu kolejnych sukcesów miał znów pobyt w Kenii. Tym razem, choć bracia wyruszyli do tego samego regionu, to zdecydowali się zamieszkać w domkach przy polu golfowym. Nie chcieli po raz kolejny wykorzystywać uprzejmości Bungeia.

Niezwykłą historię, do której doszło podczas zgrupowania, opisywał Rafał Kazimierczak. On również udał się do Afryki, gdzie obserwował treningi Lewandowskiego, a także rozmawiał z największymi gwiazdami lekkoatletycznego świata. Pytał o ich receptę na sukces i słyszał dość jasną odpowiedź – to ciężka praca zwyczajnie przynosi wyniki. O tym, ile sukces kosztował najlepszych opowiadał mężczyźnie m.in. trener Colm O’Connell. Zdradził również, że David Rudisha, czyli wschodzący gwiazdor lekkiej atletyki, już w 2006 roku miał dostrzec w Lewandowskim duży potencjał i poważnego rywala. Gdy podczas mistrzostw świata juniorów z Pekinu zadzwonił do „brata Colma” – jak określany był wspominany szkoleniowiec, mówił mu wtedy: „Trenerze, wygram te zawody, ale jest tu taki biały chłopak, widziałem go w półfinale. Z nim mogą być problemy.”

Jak się okazało – rekordzista świata – miał dobrego nosa. Z Lewandowskim startował wielokrotnie i często toczył pasjonujące pojedynki. Na zakończenie sezonu w 2010 roku, gdy panowie spotkali się na Pucharze Interkontynentalnym David był pierwszy, a Marcin drugi. Polak deptał po piętach Kenijczyka, z którym miał spotkać się na nadchodzących mistrzostwach globu w Daegu oraz igrzyskach olimpijskich w Londynie. O ostatniej z imprez w rozmowach z polskimi mediami mówił także Bungei. Aktualny mistrz olimpijski zapowiadał, że jego marzeniem jest, by w stolicy Wielkiej Brytanii na podium stanął wspólnie z Lewandowskim.

O tym, jak skuteczne były trening, które Polak wykonywał w Kenii, świadczyły wyniki testów, które w grudniu 2010 roku przechodził w Niemczech. Fizjolodzy z berlińskiego instytutu medycyny sportowej mieli być dosłownie zaszokowani rezultatami, które osiągnął podczas próby wytrzymałościowej. Na „bieżni” umarł aż 70 sekund później niż rok wcześniej. To pokazywało jedynie, jak dobry fundament pod przygotowania do kolejnego sezonu udało mu się położyć.

Ten rozpoczął od występów w hali, do których – jak podkreślał wielokrotnie na łamach swojej biografii – zazwyczaj nie czynił wielkich przygotowań. Mimo tego pod dachem startował jednak bardzo skutecznie, a worek z medalami halowych zawodów rozwiązał w 2011 roku. Najlepsi Europejczycy spotkali się w wtedy w Paryżu. W stolicy Francji Marcin do mety dobiegł jako drugi. Wygrał – a jakże by inaczej – Adam Kszczot. Biało-Czerwoni nie zwalniali więc tempa, a Lewandowski szykował się do intensywnego lata. Czekał go bowiem nie tylko start w Korei Południowej, ale również występ w Światowych Wojskowych Igrzyskach Sportowych.

Jako żołnierz miał obowiązek wystartować w tej imprezie i z godnością reprezentować Wojsko Polskie oraz narodowe barwy. Dodajmy, że Marcin żołnierzem jest nie tylko z nazwy i został nim nie tylko z wygody, ale również z potrzeby serca. Biegacz wielokrotnie dawał wyraz temu, że jest patriotą. Na jego laptopie mogliśmy zobaczyć naklejkę patriotyczną, a w mediach społecznościowych przypomnienia o najważniejszych wydarzeniach, takich jak rocznica Powstania Warszawskiego.

Igrzyska Wojskowe mają swój specyficzny klimat. Lewy, który po raz pierwszy wystartował w nich w 2011 roku, w zawodach tej rangi rywalizował trzykrotnie. W 2011 roku poleciał do Brazylii, w 2015 roku do Korei, a cztery lata później biegał w Wuhan. Za każdym razem wracał z medalem! W Rio de Janeiro nie tylko okazał się najlepszy, ale testował również warunki przed kolejnymi igrzyskami. W „Moim biegu” przedstawił zasady panujące na wojskowych zawodach. Te dla niektórych startujących w 2015 roku w Korei Południowej, mogły być zaskakujące:
Kobiety spały w innych blokach niż mężczyźni. Takie są reguły i nikt tego nie kwestionuje. Nie można było wchodzić do budynku, w którym śpi płeć przeciwna. Może się to wydawać trochę dziwne, ale przepis, to przepis. W budynku kobiet na dole stał żołnierz koreański i nie wpuszczał bez przepustki”.

Po wywalczeniu w Brazylii złota, które Polak zdobył mimo braku aklimatyzacji i funkcjonowania według europejskiego czasu, nadeszła impreza sezonu. Mistrzostwa Świata w Daegu dostarczyły polskim kibicom wielu emocji. Zarówno Kszczot, jak i Lewandowski bez trudu przebrnęli przez eliminacje, a później świetnie rozegrali biegi półfinałowe.

Marcin w swojej gonitwie wywalczył drugą lokatę i finiszował tuż za Mohammedem Amanem z Etiopii, a na finiszu ograł fantastycznego Abubakera Kakiego. Wygrana z tym drugim była bardzo wymownym sygnałem – we wcześniejszych biegach Marcin ulegał bowiem Sudańczykowi, a ten biegał w zawrotnym tempie. Tym razem jednak Polak lepiej rozłożył siły i taktycznie ograł rywala. Po swoim występie mówił:
Też mógłbym pobiec kółko w 50 sekund i utrzymać tempo. Ale tu chodzi o zachowanie energii. Potem wiedziałem, że muszę być bliżej Kakiego, tak aby być przy nim na ostatnich 200 metrach, to był klucz do sukcesu. Aby to zrobić, musiałem pobiec odważnie, poprowadzić drugą grupę. No i wyprzedziłem go. Rewelacja. W nogach mam gaz straszny.

Wielki finał rozegrano 30 sierpnia. Tylko dwa państwa na jego starcie miały aż dwóch swoich zawodników. Mowa oczywiście o Kenii, której barw bronili Rudisha oraz Kirwa Yego, a także Polsce. W decydujemy biegu znalazł się również Kszczot.
Obaj Polacy walczyli do ostatnich metrów – Lewandowski dobiegł czwarty, a Kszczot szósty. Kolejny świetny występ stał się faktem. Tym razem jednak Marcin mógł czuć się nieco rozczarowany. Z jednej strony, w rozmowie z Rafałem Bałą mówił:
Nie mam medalu i stąd mieszane uczucia. Ale obiektywnie patrząc czwarte miejsce w mistrzostwach świata to sukces. Przegrałem przecież z dużo bardziej utytułowanymi biegaczami. Jestem w życiowej formie, potwierdziłem to uzyskując bardzo dobre wyniki w półfinale i finale. Nie mam sobie nic do zarzucenia, bo w decydującym biegu dałem z siebie wszystko, nawet 110 procent. W Londynie chciałbym oczywiście być wyżej, żeby tak się stało muszę jeszcze dużo pracować.

Z drugiej, opowiadał o tym, co zaważyło na utracie przez niego medalowej szansy. Kluczowy okazał się łokieć Kakiego. Sudańczyk, w połowie biegu, gdy zobaczył, że Polak planuje atakować, to przesunął się do zewnętrznej i miał użyć łokcia. Powtórki pokazywały, że nie był to przypadkowy, ale celowy manewr późniejszego srebrnego medalisty. Marcin zdarzenie nieco lekceważył twierdząc, że użycie łokci na dystansie 800 metrów jest czymś zwyczajnym. Inaczej na sprawę spoglądał jednak Tomasz – trener wskazywał, że rywal popełnił faul i można było próbować składać protest. Tego jednak władze PZLA nie uczyniły, a on nie miał po biegu bezpośredniego kontaktu z bratem.

Jak już wspominaliśmy – w 2008 roku, podczas igrzysk w Pekinie, Marcin zbierał doświadczenie. Już wtedy z bratem planowali kolejne olimpijskie starty – ten w Londynie, Rio, a nawet Tokio. Nadchodziła kolejna impreza czterolecia, a do stolicy Wielkiej Brytanii biegacz miał jechać już nie tylko po naukę, ale również po dobre wyniki. Znów droga do imprezy docelowej wiodła przez Afrykę, a następnie zawody pod dachem.

Do Stambułu Marcin leciał, by powalczyć o pierwszy w swojej karierze medal halowych mistrzostw świata. Czwarty na otwartym stadionie musiał być traktowany przez rywali poważnie. Niestety – jak to czasem bywa, los nie sprzyjał naszemu zawodnikowi. O ile w eliminacjach obyło się bez problemów, o tyle biegu półfinałowego Marcin nie ukończył. W tym doszło do scysji pomiędzy Polakiem a Kenijczykiem Lalangiem. To biegacz, o którym nawet po latach, Lewy będzie mówił, że nie lubił z nim startować. Afrykańczyk miał bowiem robić wokół siebie duże zamieszanie – kombinował, pchał się, przeszkadzał. Przeszkodził tak skutecznie, że zamiast radosnego Polaka, który jechał po medal, widzieliśmy wściekłego zawodnika siedzącego na bieżni.

W Stambule nie powiodło się także Kszczotowi – dotarł do finału, ale zajął w nim czwartą pozycję. Polacy z Turcji mogli więc wyjeżdżać nieco podrażnieni. Lato dla Marcina zaczęło się dobrze. W Hengelo, Rzymie oraz Monako łamał granicę 1:45. Forma była więc stabilna i zapewne miała iść tylko w górę. Znów jednak los postanowił rzucić Polakowi kłody pod nogi. Na półtora miesiąca przed igrzyskami Lewy skręcił kostkę. Kontuzja była tak poważna, że przez trzy tygodnie siedział w domu i nie mógł trenować.
Oczywiście – Polska przed igrzyskami w Londynie żyła dużo poważniejszą kontuzją Majki Włoszczowskiej, ale i Marcin odczuwał skutki urazu. Pojechał do swojego ulubionego Font Romeu, gdzie wykuwał formę, ale trenował z bólem i spuchniętym Achillesem. Mimo kłopotów poleciał do Londynu, a jego brat Tomasz zapowiadał, że biegacz jest w dobrej formie. Jego zadaniem miał być awans do wyścigu finałowego. W tym przecież mogło wydarzyć się już wszystko.

Podobnie jak w Stambule – znów zawody nie układały się po myśli Polaka. W biegu eliminacyjnym Lewy zajął dopiero szóste miejsce. Na szczęście – nie oznaczało to końca marzeń, a decyzja sędziów dała mu drugie życie. Uznano, że na ostatnim wirażu eliminacyjnego wyścigu Polak został potrącony przez zawodnika z Kuwejtu. W efekcie – rywala zdyskwalifikowano, a Marcin zajął jego pozycję w półfinale.

W drugiej fazie zmagań Lewandowski walczył jak lew, ale do szczęścia zabrakło bardzo niewiele. W swoim wyścigu wpadł na metę jako czwarty z wynikiem 1:45,08 i musiał czekać na to, co wydarzy się w ostatniej gonitwie. W tej niewiele szybciej pobiegł Amerykanin Solomon, który odebrał Polakowi szansę na bycie drugim „szczęśliwym przegranym”. Brakowało niewiele, by Lewandowski wystąpił w olimpijskim finale, który zapisał się w historii lekkiej atletyki jako niezwykły. Zwyciężył w nim David Rudisha, który narzucił sobie oraz rywalom kosmiczne tempo. Bieg okazał się najszybszym w historii! Rudisha na metę wpadł w czasie 1:40,91. O tym, jak szybko pobiegli wszyscy startujący niech świadczy fakt, że ósmy w biegu Brytyjczyk Osagie wykręcił wynik 1:43,77.

Lewy oczywiście początkowo żałował tego, co wydarzyło się w półfinale. Później jednak zrozumiał – że dobrze się stało. Był po kontuzji i jak napisał na łamach swojej książki zapewne finał skończyłby na ostatniej pozycji, z kiepskim czasem. Kompromitacja nie była mu potrzebna.
Później to sobie na spokojnie przemyślałem i teraz wiem, że nie byłem gotowy na finał. Opatrzność nade mną czuwała i stało się tak, jak miało być”.

Pogodzony z olimpijskim występem w Londynie Marcin mógł z optymizmem patrzeć w przyszłość. 2013 rok przyniósł mu kilka pierwszych razów. Pierwszy raz wyjechał do Nowej Zelandii, gdzie w ciągu miesiąca wyrobił nową życiówkę w licznie wybieganych kilometrów. Pokonał ich aż 600. Następnie przystąpił do sezonu halowego. W tym prezentował wysoką formę i na krótko przed startem w mistrzostwach Europy wybiegał rekord Polski na dystansie 1000 metrów.
Główne zawody halowego sezonu rozegrano Szwecji, w której Marcin po raz pierwszy, podczas dużych, międzynarodowych zmagań wystartował w biegu na 1500 metrów. Decyzja o zmianie konkurencji wynikała z tego, że nie uzyskał minimum na swoim koronnym dystansie. Nie przejął się jednak tym, a występ traktował jako wyzwanie. O nim oraz o swoich planach mówił:
To dla mnie kolejne wyzwanie i doświadczenie. Na pewno się jeszcze nie wydłużam. To tylko taki chwilowy manewr, w sezonie halowym. Wciąż będę się koncentrował na 800 metrach. A hala jest dla mnie dobra, bo robię dużą wytrzymałość, szczególnie w tym roku.”
„Czuję się dobrze. Osiągnąłem solidne wyniki na 1,5 kilometra, zabrakło mi pół sekundy do rekordu Polski. Ale wiem, że mogę pobiec jeszcze dużo mocniej. Na razie miałem na tym dystansie dwa dziwne biegi, zwycięzcy byli niewiele szybsi ode mnie, mimo że to najlepsi milerzy na świecie. Stać mnie na mocne bieganie i jadę do Goeteborga by dać z siebie wszystko, a jaką pozycję to przyniesie – zobaczymy”
.

Niestety – Szwecja przyniosła Lewemu więcej dobrego niż złego. Do mety finałowego biegu dotarł na czwartej pozycji, co było dobrym wynikiem. Problemem było jednak to, że Marcin się rozchorował. Mimo kłopotów wystartował, a podczas biegu miał kaszleć rywalom w plecy, a także pluć flegmą na krawężnik. Choroba okazała się na tyle poważna, że zapalenie przeszło do najsłabszego punktu w organizmie – Achillesa. Polak po raz pierwszy musiał zmierzyć się z tak poważną kontuzją. Tę udało się wyleczyć dzięki specjaliście, którego polecił zawodnikowi Jos Hermens. Opiekujący się najlepszymi biegaczami na świecie lekarz szybko odkrył problem i zdołał pomóc. Nie był jednak w stanie cofnąć czasu, który Lewandowski stracił w przygotowaniach.

Ostatnią deską ratunku, by zbudować letnią formę, której złapał się biegacz, był pierwszy w jego karierze wyjazd do Etiopii. Można powiedzieć, że to właśnie tam Marcin spędził swój miesiąc miodowy. Był on jednak bardzo nietypowy – wyjechał bowiem dwa dni po swoim ślubie, a na wyjazd nie zabrał świeżo upieczonej żony. Magdalena, która oddała biegaczowi swoje serce oraz rękę, długo czekała na powrót ukochanego do domu. Po powrocie z Etiopii Marcin skierował się bowiem prosto do Sankt Moritz. To szwajcarski ośrodek, o którym wielokrotnie mówił, że jest to najpiękniejsze miejsce w jakim kiedykolwiek trenował. Zwieńczeniem pobytu w Krainie 1000 jezior był wylot do Moskwy.

Podróż Marcina na mistrzostw świata do Rosji okazała się tak skomplikowaną i wielką przygodą, że jej przebieg opisano nawet na stronie Światowej Federacji Lekkoatletycznej.
Trenowałem w St. Moritz w Szwajcarii, ale zamiast podróżować z polską federacją z Warszawy, zdecydowałem się pojechać z Zurychu do Moskwy na dwa dni przed moimi startami w eliminacjach na 800 m. Miałem wszystko przygotowane na lotnisku – paszport i wizę – kiedy kobieta na stanowisku odprawy powiedziała, że strona ze zdjęciem w paszporcie jest lekko uszkodzona, więc nie ma szans na podróż do Moskwy.

Czas uciekał, a Lewandowski robił co mógł. Za namową brata kupował kolejne bilety, próbował również odprawić się przy innym ze stanowisk. Rozmawiał także przez telefon z szefem mistrzostw świata – ale i wysoko postawiony Rosjanin niewiele mógł zdziałać. Gdy do startu biegu, w którym Marcin miał się zaprezentować, zostały nieco ponad 24 godziny, Polak zdecydował się na ostateczny krok. Przespał się w pobliskim hotelu, a rankiem ruszył do ambasady w Bernie.
Opowiedziałem im moją historię. Byli bardzo mili iw ciągu około 30 minut miałem nowy paszport. Powiedzieli mi, że nowa wiza nie będzie problemem, więc w końcu pomyślałem, że wszystko mam poukładane. Kazano mi spotkać się z kimś w rosyjskiej ambasadzie; kiedy przyjechałem, spotkałem go na krótko tylko po to, by nigdy więcej go nie zobaczyć. Przyjechał ktoś z polskiej ambasady, żeby porozmawiać z kimś z ambasady rosyjskiej i mniej więcej godzinę później miałem wizę.

Historia z dreszczykiem miała więc swój szczęśliwy finał. Ten ubarwili dodatkowo kontrolerzy antydopingowi, którzy krótko po tym, jak Polak dotarł do moskiewskiego hotelu, zapukali do jego drzwi. Ich zachowanie było wytłumaczalne – prawdopodobnie przypuszczali, że przyleciał tak późno, bo coś kombinował. Oczywiści – jak przez całą swoją karierę był czysty.

Po ledwie kilku godzinach snu Marcin wystąpił w biegu eliminacyjnym. Ten potoczył się dla niego doskonale. Kontrolował sytuację i swobodnie pokonał metę na drugiej pozycji. O tym, jak wiele kosztowały go wspominane wydarzenia świadczyło jednak coś innego – gdy po udanym biegu trafił na kozetkę swojego masażysty, ten miał być przerażony tym, w jakim stanie są nogi Polaka. Podobno były one jak wielkie kamienie.
Rosyjska przygoda miała swój happy end. Marcin szybko pobiegł w półfinale, by z czasem wejść do decydującego wyścigu. W tym – podobnie jak przed dwoma laty – wywalczył czwarte miejsce. Był jednak w wielkiej formie. Czas, z którym, mimo poważnych błędów dotarł do mety, wynosił 1:44,08.

Końcówka sezonu przyniosła mu również przełomowy moment w życiu prywatnym. Na świat przyszła pierwsza córka biegacza – Mia, której narodziny zostały skrupulatnie zaplanowane. Żona zawodnika miała bowiem zaplanowaną na dokładny dzień i godzinę cesarkę, by ten nie przegapił momentu, w którym dziecko przyszło na świat. Po głowie świeżo upieczonego ojca miały nawet chodzić myśli o zakończeniu kariery. Postanowił jednak biegać dalej.

W 2014 roku Halowe Mistrzostwa Świata rozegrano w Sopocie. Było więc oczywiste, że dla polskich zawodników impreza miała podwójne znaczenie. Kto nie chciałby bowiem zdobyć medalu na oczach swoich kibiców? Medalowe ambicje mieli oczywiście Lewandowski oraz Kszczot, którzy w Sopocie zrobili w finale wielkie show.
Niesiony przez rodzimą publikę, wśród której znajdowali się jego bliscy, Marcin szybko objął prowadzenie. Później zmienił go Kszczot – hala szalała, a Polacy biegli po dwa medale. Mimo że na finiszu najlepszy okazał się Etiopczyk Mohammed Aman, to Adam wywalczył srebro, a Marcin był trzeci. Honorowa runda oraz wielka radość okazały się niestety przedwczesne. Protest złożyli działacze z Wielkiej Brytanii. Ich zawodnik do mety dotarł na czwartej pozycji, a oni dopatrzyli się, że Lewy przekroczył krawężnik na wirażu.

Decyzja była krótka – dyskwalifikacja! Co smutne, jak się okazało, polscy działacze nie wnieśli nawet kontrprotestu. Być może nie byłby on skuteczny, ale o swojego sportowca zawsze powinno się przecież walczyć. Rozbity wydarzeniami Lewandowski po prostu opuścił halę. Poszedł, ubrany nadal w reprezentacyjny strój, w miasto. Swoje niezadowolenie z decyzji okazał natomiast Adam Kszczot – podczas ceremonii medalowej nie podał ręki Brytyjczykowi.
Lewandowski musiał natomiast przegryźć gorzką pigułkę i zacząć przygotowania do letniego sezonu. W tym, po raz kolejny, miał powalczyć o tytuł najszybszego Europejczyka. Do sezonu przygotowywał się między innymi w USA. Jak mówił w rozmowie z Eurosport Polska lubił przebywać w tym kraju. Wyjazd za ocean oznaczał dla niego nowe bodźce treningowe, możliwość biegania w górach, gdy w Europie było na to jeszcze za zimno, a także zetknięcie z amerykańską kulturą. Lubiący towarzystwo i zawsze otwarty Polak mógł tam pójść do kina lub restauracji.

Wprost z USA Marcin poleciał na Bahamy, gdzie rozegrano pierwszą edycję World Relays. Zawody były innowacją w kalendarzu, która szybko się przyjęła – klasycznym sztafetom dawały szansę na wywalczenie awansu do mistrzostw świata, a pozostałym biegaczom możliwość zmierzenia się w nietypowej rywalizacji. Dodatkowo najlepsi mogli liczyć na konkretne finansowe premie. Lewandowski wystartował w dwóch konkurencjach – sztafecie 4×800 metrów oraz 4×1500 metrów. Po medal udało się sięgnąć w tej pierwszej. Polacy wystąpili w składzie Karol Konieczny, Szymon Krawczyk, Marcin Lewandowski i Adam Kszczot. Ulegli jedynie Kenijczykom.

Krótko po zakończeniu zawodów na Bahamach Marcin był już w Japonii. Startował w Szanghaju, gdzie zajął piąte miejsce w zawodach Diamentowej Ligi. Nim opowiemy o tym, co działo się dalej, to zatrzymajmy się na moment. Jeśli przeanalizujemy kalendarz startów oraz zgrupowań Marcina z pierwszej połowy 2014 roku, to przekonamy się, w jak szalonym tempie żył i trenował biegacz. Sam o sobie wielokrotnie mówił zresztą, że żyje w biegu, w którym zazwyczaj jednak ogląda lotniska, stadiony oraz hotele. By osiągać wymarzone cele poza domem Lewandowski spędzał nawet około 300 dni w roku.


Wróćmy do 2014 roku. Przygotowania do mistrzostw Europy układały się po myśli Lewandowskiego. W Paryżu oraz Monako wykręcił świetne czasy. Do Szwajcarii leciał więc po kolejny medal. Bez kłopotu przebrnął przez eliminacje i półfinał, a Paweł Czapiewski podgrzewał nastroje przed finałem, w którym znaleźli się także Kszczot i młody Artur Kuciapski, mówiąc:
Jestem przekonany, że obaj wbiegną na podium. Arturowi będzie bardzo trudno, bo Marcin, Adam i Francuz Pierre-Ambroise Bosse są o klasę, jeśli nie o dwie klasy lepsi od reszty. Oni walkę o medale rozegrają między sobą.

Niestety – przewidywania rekordzisty kraju nie w pełni się sprawdziły. Na podium zabrakło zarówno Lewandowskiego, jak i Bosse’a. Wygrał natomiast Kszczot, a po niespodziewane srebro dobiegł Kuciapski. Polacy świętowali, ale Marcin miał prawo być niepocieszony. Noga podawała, ale w finale czegoś zwyczajnie zabrakło. Sezon, w którym Polak chciał zdobyć dwa medale – a ten halowy miał już niemal na szyi, zakończył bez krążka.
Przygotowania do kolejnego rozpoczął natomiast dość nietypowo, bo od wycięcia migdałków. Skorzystał również z porad lekarza, który opiekował się takimi gwiazdami jak Haile Gebrselassie lub Kenenisy Bekele. W Holandii odbył z fachowcem aż siedmiogodzinną konsultację, podczas której sprawdzono jego możliwości. Ze spotkania płynęły optymistyczne wnioski. Mówił: „To specjalista, z którego porad korzystają Bekele czy Gebrselassie. Było w tym też trochę psychologii. W skrócie mówiąc okazało się, że moje mięśnie i kości są przygotowane bardzo dobrze. Teraz tylko trzeba mocno trenować, a wyniki powinny się pojawić.”

Podczas wizyty w Holandii Marcin spotkał się także z dietetyczką, która odpowiadała za dietę najlepszych panczenistów na świecie. To właśnie w sposobie swojego żywienia upatrywał możliwości na polepszenie wyników.
W 2015 roku nastąpił kolejny przełom w życiu Lewandowskiego. Na świat przyszła jego druga córka – Midia. Narodziny drugiego dziecka dla biegacza oznaczały też przewartościowanie wielu spraw. O tym, co jest dla niego najważniejsze mówił wielokrotnie. Na Instagramie napisał nawet kiedyś: „Sport jest moim całym życiem ale…są ważniejsze rzeczy”. Tak skomentował wywiad, w którym opowiadał o swoich córkach. To do nich i do żony zawsze wracał i to miłość pomogła mu złapać w życiu balans, który dał lepsze sportowe wyniki.

Od początku sezonu Lewandowski, który z powodu panującego w Afryce wirusa musiał nieco zmodyfikować swoje plany treningowe, prezentował świetną formę. Każdy z halowych startów kończył na podium, by najszybszym okazać się także w Pradze. Złoto Halowych Mistrzostw Europy wywalczył w wielkim stylu. Postawił na długi finisz i odjechał swoim konkurentom. Zadowolony z wyniku, a także niesamowicie szybkiego 3 i 4 koła w swoim wykonaniu, biegacz jednocześnie zaznaczał, że start w hali był tylko elementem przygotowań do letniego sezonu. W tym rozegrano mistrzostwa świata w Pekinie.

Stadion, na którym w 2008 roku odbyły się igrzyska olimpijskie, nie przyniósł Lewandowskiemu szczęścia. Przed startem biegacz miał być w tak dobrej formie, że podobno Adam Kszczot opowiadał, że Marcin nie tylko wygra mistrzostwa świata, ale i zrobi rekord Polski. Wnioskował tak po tym, co zobaczył obserwując jego treningi. Sport zdecydował jednak inaczej. Po raz kolejny pokazał, że potrafi być równie piękny, jak i brutalny. W biegu półfinałowym Marcin do mety dotarł na czwartej pozycji. Dosłownie centymetrów zabrakło, by był trzeci i z czasem awansował do finału. W programie „Mój pierwszy raz” o tym starcie, po latach mówił:
Nie wiem, co się stało. Myślę właśnie, że za duże oczekiwania sam sobie postawiłem i to był rok po którym dokonałem jakiś tam pierwszych, pewnych zmian”.

Zmiany wprowadzone przez Lewandowskiego zasługują na miano prawdziwej rewolucji. A nawet stwierdzenie, że było to pewne szaleństwo. Kto bowiem na miesiące do igrzysk olimpijskich odkłada kolce na bok? Albo wariat, albo człowiek, który jest gotów na duże ryzyko i świetnie rozumie potrzeby swojego organizmu. Lewandowski okazał się tym drugim. Postanowił, że potrzebuje dużej zmiany i odpoczynku od biegania. Przez trzy miesiące nie zrobił więc nawet kilometra, ale skupił się na treningach sztuk walki. Ryzykował, ale jego partnerzy wiedzieli, że nie mogą poważnie go uszkodzić. Przytył, ale jednocześnie zyskał dodatkową siłę. Mógł również odpocząć psychicznie i oddawać się swojej pasji. Od lat lubił bowiem sporty walki i często jako widz bywał na różnych galach. Po trzymiesięcznej przerwie wrócił do biegania i znów skierował się do Afryki – wybrał RPA, gdzie przez kolejne trzy miesiące trenował, ale spędzał też czas z rodziną. Bliskich, tym razem, zabrał ze sobą. Dodatkowo odpuścił również sezon halowy.

W 2016 roku Lewandowski zetknął się również z filmem, który niejako zmienił jego życie. Choć brzmi to bardzo patetycznie, to według słów biegacza, tak właśnie miało być. W kinie walczył, by się nie wzruszyć, ale nawet taki twardziel nie był w stanie oglądać tragedii i bólu bohaterki filmu „Cuda z nieba”. To historia dziesięcioletniej dziewczynki, która cierpiała na poważną chorobę, ale po doznaniu wypadku, trafieniu do nieba i spotkaniu Jezusa, w cudowny sposób wyzdrowiała. Historia miała zostać oparta na faktach. Reakcja Marcina na film pokazuje jedynie, że już wtedy biegacz doskonale wiedział, jakie wartości są w życiu najważniejsze. Nie oznaczało to jednak, że sport przestał być dla niego istotny.

Okazało się, że treningowa rewolucja przyniosła Lewandowskiemu zaskakująco dobre efekty. Sezon otworzył szybko, a wysoką formę potwierdził podczas mistrzostw kraju. W Bydgoszczy był bardzo zapracowany – zwyciężył zarówno na 800, jak i 1500 metrów. Do Amsterdamu, gdzie rozegrano mistrzostwa Europy, jechał więc po medal. Złota bronił Kszczot, ale Marcin tanio skóry nie sprzedał. Jeszcze przed startem imprezy wywołał medialną burzę. Na swoim Facebooku opublikował wpis, który wielu kibiców miało opatrznie zrozumieć. Napisał: „No i zaczynamy zabawę. Jutro eliminacje na 800m Mistrzostw Europy w Amsterdamie. Ciekawe czy ktoś w PL ma z tego powodu flagę na aucie?? A może ktoś wziął wolne w pracy żeby zobaczyć najlepszych Polskich lekkoatletów w akcji?? W sumie po co…mamy w naszej reprezentacji tylko Mistrzów Świata i Rekordzistów Świata, nic wielkiego

Biegacz pił oczywiście do tego, w jaki sposób polscy kibice podeszli do rozegranych w tym samym roku Mistrzostw Europy w piłce nożnej. To fanom – jak wielokrotnie później tłumaczył – chciał wbić małą szpilkę. Jego słowa wielu zrozumiało jednak opacznie i odebrało jako atak na piłkarzy.
Nie ma jednak wielkiego sensu po raz kolejny długo pochylać się nad tą sprawą. Zamiast dyskutować o kilku napisanych w 2016 roku zdaniach, wróćmy na bieżnię. Ta w Holandii dla zawodnika okazała się szczęśliwa. Marcin bez problemu rozegrał biegi eliminacyjny i półfinałowy, a w decydującej gonitwie uległ jedynie Kszczotowi. Adam fetował kolejne złoto, a Marcin powrót na podium. Dodatkowo mógł cieszyć się z wielkiego sukcesu swojej teamowej koleżanki – Angelika Cichocka sięgnęła po złoto w biegu na 1500 metrów.

Mistrzostwa Europy w Holandii były jednak tylko przystawką przed sezonowym głównym daniem. Polacy wyruszyli na podbój Brazylii. Lewandowski ruszył na swoje trzecie w karierze igrzyska, a kibice mieli wobec niego, a także Adama Kszczota, potężne oczekiwania. Obaj zawodnicy bez trudu przebrnęli przez eliminacje i przystąpili do półfinałowej rozgrywki. Na tym poziomie zmagań lekkoatleci często zwykli powtarzać, że czasem do finału trudniej jest się dostać, niż zdobyć w nim medal. Każdy bieg, to przecież nowa historia. Ta półfinałowa tylko dla jednego z Biało-Czerwonych zakończyła się happy endem.

Faworyzowany Kszczot odpadł w trzeciej gonitwie – szansę stracił na finiszu, gdy nie zdołał pokonać Amerykanina Murphy’ego. Lewandowski w swoim biegu również zajął trzecią pozycję – jego czas był jednak tak dobry, że do finału wszedł jako szczęśliwy przegrany.
Decydującą gonitwę rozegrano 15 sierpnia. Kibice, którzy zdecydowali się zarwać dla Lewego noc, nie mogli żałować. Biegacz zrobił co tylko mógł. Nie popełniał błędów, dobrze rozłożył siły i został szóstym zawodnikiem igrzysk. Forma nie wystarczyła na medal, ale pozwoliła wykręcić bardzo dobry czas – 1:44,20. Wygrał wielki faworyt, czy David Rudisha. Polak swój start oceniał natomiast następująco: „Czasem tak jest, że się nie udaje. Był to bieg dla mnie idealny. Trochę żałuje tylko, że nie pobiegłem 1.43,5 tak, jak sobie marzyłem..”

Potwierdzeniem wysokiej formy Polaka oraz przypieczętowaniem świetnego sezonu był jeszcze rekord kraju na dystansie 1000 metrów. Na finiszu Marcin pokonał samego mistrza olimpijskiego z Rio w biegu na 1500 metrów – Amerykanina Matthewa Centrowitza. Wygrana była pewnym smaczkiem, bowiem Lewandowski wchodził w nowy okres swojej kariery, którego finiszem miał być start w Tokio.

Nowe czterolecie Marcin otworzył mocno, a wszystko dzięki temu, że postanowił pomagać innym. Biegacz zdecydował, że chce wesprzeć cierpiące dziecko, dlatego postanowił, że zarobione podczas meetingu Copernicus Cup pieniądze przekaże na rzecz chorej dziewczynki. Karma zdecydowała się wynagrodzić biegaczowi jego dobre serce. Okazało się bowiem, że w okresie Świąt Bożego Narodzenia zachorował – kaszlał, miał gorączkę. Wydawało się więc, że sezon halowy będzie trzeba odpuścić.
Lewandowski postanowił, że wystartuje tylko na obiecanym Copernicusie. Los postanowił jednak inaczej – w Toruniu, niesiony chęcią pomocy oraz dopingiem kibiców – w biegu na 1500 metrów zajął drugie miejsce. Pokonał światową czołówkę oraz wykręcił świetny czas. W takiej sytuacji trudno było kończyć sezon. Dlatego też biegacz postanowił pojechać na Halowe Mistrzostwa Europy do Belgradu. W Serbii pokazał wielką klasę. Bieg na dystansie 1500 metrów rozegrał po profesorsku i odebrał złoty medal.

Lato przyniosło mu kolejne dobre wyniki, w tym nowy rekord Polski na dystansie 1500 metrów oraz potężną zagwozdkę. Biegacz musiał zdecydować, na jakim dystansie wystąpi podczas mistrzostw świata w Londynie. Postawił na 800 metrów, czyli dystans, który rozgrywano jako pierwszy. Występ przyniósł mu niestety rozczarowanie, a wręcz wściekłość. Kolejny raz w swojej karierze zajął dziewiąte miejsce – znów był pierwszym zawodnikiem, który nie awansował do biegu finałowego. Do szczęścia zabrakło jedynie 0,1 sekundy. Po wszystkim na swoim Facebooku napisał:
Po raz kolejny czuję to pieczenie w sercu, ten ból!! Myśli walczą ze sobą „co poszło nie tak?” „co teraz zrobić?” „Dlaczego sport jest tak brutalny?” „Może kopnąć to wszystko w dupę?”…po raz 3 jestem numerem 9 na tak dużej imprezie, pierwszy nie wchodzący do finału. Pisząc śmieje się sam do sobie jakie to życie jest dziwne a z drugiej strony lepszego nie mogę sobie wyobrazić. Czy to uzależnienie?? W każdym bądź razie dziękuję wszystkim którzy mi kibicowali i trzymajcie dalej kciuki bo broni jeszcze nie składam. Zaczynam eliminacje na 1500m. CO NAS NIE ZABIJE TO NAS WZMOCNI!!

Decyzja o podjęciu dalszej walki i starcie w kolejnej konkurencji okazała się strzałem w dziesiątkę. Lewy, mimo zmęczenia, które powinien już odczuwać – bez większego problemu awansował do biegu finałowego na dystansie 1500 metrów. Ten rozegrano 13 sierpnia i Polak mógł sięgnąć po medal. Nie przewidział jednak, jak szybko postanowią ruszyć jego kenijscy rywale. O pamiętnym wyścigu w „Moim biegu” napisał:
Przyznaję, że nie doceniłem wtedy Kenijczyków, a oni okazali się sprytniejsi. Widząc mnie w eliminacjach i półfinale, pamiętali, że jestem 800-metrowcem i nie mogą pozwolić, żeby ten bieg rozegrał się wolno, dlatego ruszyli wcześniej. A ja myślałem, że mimo wszystko ten bieg będzie wolniejszy. (…) Wiem, że byłem w stanie wziąć ten medal, gdybym inaczej to rozegrał”.

Kolejny – 2018 rok – można podsumować jednym słowem, czyli SILVER. Taka właśnie ksywa przylgnęła wtedy do Marcina Lewandowskiego. Sezon rozpoczął od spełnienia swojego wielkiego marzenia. Wreszcie sięgnął po medal mistrzostw świata, co prawda zrobił to pod dachem, ale krążek trafił do jego kolekcji. Drugi dotarł bowiem do mety Halowych Mistrzostw Świata w Birmingham na dystansie 1500 metrów. Nowa konkurencja dała mu więc to, czego nie udało mu się wywalczyć na 800 metrów. Gdy wydawało się, że również latem wszystko idzie jak po sznurku, to nadeszła kontuzja. Naderwany mięsień łydki oznaczał niemal miesięczną przerwę w środku sezonu. Ta nie zaszkodziła jednak Marcinowi, który w Monako świetnie pobiegł na dystansie 800 metrów. Czas 1:44.32 wskazywał, że na nadchodzących Mistrzostwach Europy Polak byłby jednym z faworytów tej konkurencji.

Znów bracia stanęli więc przed ogromnym dylematem – w jakiej konkurencji Marcin powinien wystartować. Wybór padł na dłuższy z biegów i to mimo tego, że większą szansę miał stanowić krótszy z dystansów. Lewy o trudnej decyzji pisał na swoim Instagramie: „Jestem bardzo ambitny dlatego szukam nowych celów nowych wyzwań. Właśnie z tego powodu wybrałem na ME 1500m mimo, że będzie ciężej od mojego koronnego dystansu 800m…

Ciężko może i rzeczywiście było, ale Polak spisał się genialnie. Tak dobrze rozegrał finał na dystansie 1500 metrów i tak ambitnie finiszował, że na mecie nie był pewny, czy zajął pierwsze, czy drugie miejsce. Okazało się, że wywalczył srebro, a o włos wyprzedził go niesamowity Norweg Jakob Ingebrigtsen. To z nim w kolejnych latach będzie toczył boje, które do czerwoności rozpalą kibiców. Po sukcesie przed kamerami TVP Sport Marcin wychwalał zmysł taktyczny swojego trenera: „Mój brat – trener Tomasz Lewandowski to jest jak mistrz świata jeżeli o to chodzi. Naprawdę. Wywróżył bieg. Przewidział dokładnie od samego początku, jak to będzie wyglądało. Stąd ta moja czujność. Zapowiedział dokładnie, że na 600 metrze muszę zachować czujność”.

Nie tylko kolejny sukces w wykonaniu duetu Lewandowskich stał się faktem, ale Marcin pokazał również, że w nowej konkurencji czuje się jak ryba w wodzie. Niezwykle udany sezon zakończył drugim miejscem w Ostrawie oraz nowym kolorem włosów. Co prawda zamiast srebrnego koloru wyszedł mu śniady odcień, ale zrealizował jedną ze swoich fantazji. Jeśli bowiem o sprawy wyglądu chodzi, to nie można zapomnieć o tym, że Lewandowski ma również kilka tatuaży. Wszystkie swoje ozdoby planował jednak dość roztropnie. Wiedział bowiem, że jest nie tylko ojcem, mężem i sportowcem, ale także autorytetem dla młodych, którym chciał dawać dobry przykład. Dlatego też na jego ciele znajdziemy wytatuowane imiona córek, wspomnienie igrzysk z Pekinu, Londynu i Rio, a także… anioła śmierci z mieczem i motywy z bajek. Lewandowski jako dzieciach zakochał się bowiem w Dragon Ballu i swojej pasji nie porzucił mimo upływu lat. Japońska kreskówka przypominała mu o dzieciństwie.

Nim opowiemy o tym, co wydarzyło się w Doha oraz Tokio, czyli podczas dwóch ostatnich wielkich występów Marcina na otwartym stadionie, to poszukajmy również przyczyny sukcesu Polaka. Tę znajdziemy z pewnością w jego sportowym motcie, które brzmi „Trenuj mądrze i mocno”. To połączenie kenijskiej i europejskiej szkoły treningowej. Afrykańska głosi „trenuj mocno, wygrywaj łatwo”, europejska „trenuj mądrze, nie mocno”. Marcin połączył je obie. Kolejnym elementem jego sportowej układaki, o którym nie można zapomnieć, przez lata było odpowiednie przygotowanie mentalne – Marcin godzinami pracował nad nim z Dariuszem Nowickim, a podczas zawodów korzystał także z pomocy profesora Jana Blecharza. O głowę dbał tak samo, jak o ciało. W przypadku tego drugiego ogromną wagę przywiązywał do regeneracji. W wywiadach wyjaśniał, że jest to niezwykle ważny element przygotowań, o którym młodzi niekiedy zapominają. Opisywał, że np. z usług masażysty trzeba korzystać regularnie, a nie dopiero wtedy, gdy coś zaczyna boleć.

Dzięki swojemu uporowi, ciężkiej pracy i mądremu trenerowi przez lata stał się nie tylko jednych z najlepszych biegaczy na świecie, ale również bardzo cenionym zawodnikiem. Wielokrotnie to on kapitanował reprezentacji Polski na różnych zawodach, a w 2018 roku został wybrany do Komisji Zawodniczej Europejskiej Federacji Lekkoatletycznej. W wyborach uzyskał największą liczbę głosów w historii, a w opisie swojej kandydatury zaznaczał, że zawsze stoi w pierwszej linii walki z dopingiem.

Doping, to słowo, które w wywiadach, książce, a także mediach społecznościowych Lewandowskiego padało wielokrotnie. Biegacz jest zagorzałym przeciwnikiem jego stosowania i od lat domaga się surowych kar za jego użycie, włącznie z dożywotnią dyskwalifikacją. Stosowanie niedozwolonych substancji zdarzało mu się porównywać nawet do zwykłych przestępstw – takich jak napad na bank. Mówił bowiem o tym, że dopingowicz nie tylko okrada uczciwego zawodnika z jego medalu, momentu chwały na stadionie, ale zabiera mu także ogromne pieniądze oraz kontrakty sponsorskie. Dlatego też często Lewy publicznie cieszył się, gdy kolejny z oszukujących zawodników został złapany, a także dużo mówił o sytuacji w Kenii. W jego opinii system dopingu w tym kraju jest tak samo rozwinięty jak w Rosji.

Przenieśmy się ponownie na bieżnię. Najpierw tę halową. W 2019 roku europejskie mistrzostwa rozegrano w Glasgow. Broniący złota Marcin bój o najcenniejszy krążek stoczył z Jakobem Ingebrigtsenem. Młokos, który w Wielkiej Brytanii, zwyciężył już w biegu na 3000 metrów, musiał ustąpić pola „staremu lisowi”. Lewandowski z trzecich z rzędu Halowych Mistrzostw Europy wracał ze złotym medalem. Na horyzoncie malowało się już jednak kolejne wyzwanie i walka o największy sukces w karierze. Do Kataru, na rozegrane w niezwykle późnym terminie mistrzostwa świata, Lewandowski leciał po medal.

W Doha, gdzie rozegrano zawody, bywał już w przeszłości. W 2017 roku, podczas wakacji, gdy trafił pod budowany wtedy stadion, na Instagramie napisał: „Jeszcze w budowie, ale w 2019 na tym stadionie będę walczył o najwyższe trofea”. Słowa oczywiście dotrzymał. W eliminacjach kontrolował sytuację, w półfinale był już najlepszy. W decydującym biegu rywale zrobili zaś wszystko, żeby się go pozbyć. Udowodnił jednak, że nawet niesamowicie szybki bieg nie jest w stanie go pokonać. Mądrze rozłożył siły, nie popędził za szalejącym Kenijczykami – Cheruiyotem i Kwemoiem, ale kontrolował sytuację. Pierwszy z Afrykańczyków, absolutny faworyt, nie da się dogonić rywalom. Drugi z Kenijczyków nie był już w stanie biec tak szybko – zakończył zmagania na siódmej pozycji. Lewandowski na finiszu wyszarpał natomiast brąz. Przegrał z Algierczykiem Taoufikiem Makhloufim, ale kolejny raz ograł Jakoba Ingebritsena. Po wyścigu kipiał ze szczęścia i na gorąco w TVP SPORT mówił: „Jestem przeszczęśliwy. Poziom kosmiczny. Cieszę się, że mogłem w tym uczestniczyć, to raz. I dwa, że to właśnie ja z tego kosmosu też jestem. I jestem jednym z nich. To ja dzisiaj byłem trzeci. Także… Niesamowite szczęście
Po raz kolejny Lewandowski wystartował również na igrzyskach wojskowych – z Wuhan, czyli miasta, które z powodu pandemii koronawirusa było na ustach całego świata – wrócił z brązem na dystansie 1500 metrów.

W 2020 roku świat się zatrzymał. Ten sportowy także musiał zmienić swoje plany. Igrzyska olimpijskie zostały przełożone, a Lewandowski ze spokojem komentował sytuację w Polsce w rozmowie ze Światową Federacją Lekkoatletyczną: „Teraz jest jak wszędzie – wszystko zamknięte. Dwa tygodnie temu nie mogłem nawet trenować w lesie, bo był zamknięty. Nie było szans na wyjście na trening, dlatego trochę trenowałem na bieżni i dużo improwizowałem, ale teraz wszyscy są w tej samej sytuacji, więc daję z siebie wszystko. Wróciłem teraz do zimowych treningów i robię dużo biegów wytrzymałościowych, ponieważ nie ma celu na ten sezon.

Cel, który brzmiał Tokio 3.30 został więc przesunięty na kolejny rok. Do najważniejszej imprezy w karierze Marcina nie przygotowywał już jednak jego brat Tomasz. Spięcie na linii trener – PZLA zaowocowało jego odejściem. Szkoleniowiec, który opiekował się nie tylko bratem, ale również Angeliką Cichocką, Patrycją Wyciszkiewicz-Zawadzką, a od jesieni 2019 roku również Adamem Kszczotem, w końcu wyemigrował z kraju. Adam i Marcin zaczęli pracę z trenerem Piotrem Rostkowskim.

To wraz z nim Lewandowski budował formę, która w Japonii miała dać mu sukces życia. Los niejako postanowił zakpić z Polaka. Problemy zaczęły się już w eliminacjach, w tych Marcin starał się unikać kłopotów, ale i tak wylądował na bieżni. Ukończył wyścig, ale na mecie sądził, że jego olimpijska przygoda właśnie dobiegła końca. Dziennikarzom mówił: „Nawet nie wiem, co się stało i kto mnie szarpnął. Nie mam do nikogo pretensji. Tak się po prostu biega na tym dystansie. Po to trzymałem się z tyłu, żeby nie brać udziału w tych przepychankach. Wiedziałem, że tempo będzie wolne. Ale kiedy tylko pojawiła się jakaś luka, instynktownie przesuwałem się do przodu, żeby zająć lepszą pozycję. 300 metrów przed metą to zawsze miejsce mojego ataku. Stąd też pewnie wywrotka.”.
Dodawał również, że nie myśląc o ewentualnym proteście i tak chciał dobiec do mety: „Po prostu nie wyobrażałem sobie, żeby skończyć ostatnie igrzyska z DNF przy nazwisku. Po dotarciu na metę już żegnałem się z tymi igrzyskami.

W efekcie działań polskich działaczy – sędziowie dokooptowali Lewandowskiego do wyścigu półfinałowego. Dostał więc niejako drugą szansę. Tym razem jednak nie obyło się już bez skrótu DNF przy jego nazwisku. Sportowy koszmar stał się faktem – Marcin nie tylko nie ukończył biegu, ale już w jego trakcie zszedł i położył się na murawie. Tłumaczył, że poczuł mocny ból w łydce, z którą problemy miał jeszcze przed wylotem do Japonii: „Przyjechałem z drobnym urazem łydki. USG nic nie wykazało, pokazało tylko, że jest blizna i mogę odczuwać dyskomfort, ale to nic poważnego. Powiedziałem sobie, że dopóki noga mi nie odpadnie, to będę ryzykował i dam z siebie wszystko. W trakcie biegu dwa razy bardzo mocny prąd przeszedł mi przez łydkę, mimo że jestem na silnych lekach przeciwbólowych, to bardzo mocno poczułem. Nie byłem w stanie biec.”

Równocześnie wobec sytuacji, która nawet dla zwykłych kibiców była niezwykle przykra, Lewandowski potrafił przewartościować zdarzenie i trafnie dobrać do niego słowa. Mówił: „Jechałem tutaj z wielkimi nadziejami. Być może to pech, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, ojcem, mężem, przyjacielem. Ludzie naprawdę mają pecha, tracą dużo więcej niż ja w tym półfinale. Wezmę to z dumą na klatę, bo nic innego mi nie pozostaje. Tego szczęścia, które mimo wszystko zaznałem w życiu, nikt mi nie zabierze. Wierzę, że to wszystko ma swój cel. Bardzo mocno wierzę, że olbrzymi pech, który mnie prześladuje, w przyszłości będzie moim zbawieniem.”

Z Tokio Marcin wyjeżdżał więc bez olimpijskiego medalu, ale co najważniejsze miał do kogo, i dokąd wracać. Na mecie biegu półfinałowego, do której nie dotarł, to on pocieszał dziennikarzy. Nazywał siebie nawet szczęściarzem, bo kocha i jest kochany. Dodawał też, że może on tego nie rozumie, ale Bóg miał w tym swój plan. W styczniu 2022 roku, w rozmowie z Łukaszem Jachimiakiem, opowiadał, że problemy z Tokio paradoksalnie uratowały jego życie: „Chwilę później okazało się, że w tej łydce, w której zerwałem przyczep, mam zakrzepicę. Skrzep był bardzo duży i mógł się w każdej chwili oderwać. Wtedy bym umarł. Nie wygrałem w Tokio medalu, na który ciężko pracowałem, ale bardzo możliwe, że wygrałem życie. Dzięki kontuzji w półfinale nie biegłem dalej, będąc w stanie dużego zagrożenia, o czym wtedy nie wiedziałem. Teraz widać sens tej wiary, że może ja nie wiem, ale „Pasterz wie”.”

W tej samej rozmowie Marcin zapowiadał, że prawdopodobnie nie dotrwa do kolejnych igrzysk w Paryżu, ale w nadchodzącym sezonie będzie walczył aż o trzy medale. Pierwszym celem były dla niego Halowe Mistrzostwa Świata. Z tego startu jednak zrezygnował, ponieważ potrzebny był w domu. Na Facebooku napisał:
Córka jest po operacji. Wiele bólu i łez, ale wszystko jest na dobrej drodze. Przed nami długa rehabilitacja. Rodzina mnie potrzebuje, dlatego rezygnuję z obrony srebrnego medalu na Halowych Mistrzostwach Świata w Belgradzie”.

W maju Lewandowski ogłosił kolejną decyzję – postanowił zakończyć karierę. Powody rezygnacji przedstawiał w „Sportowym wieczorze” w TVP Sport:
Moja córka uległa wypadkowi na gimnastyce artystycznej. Przeszła operację, potem miała dwa i pół miesiąca rehabilitacji, czeka ją jeszcze jedna operacja. Obiecałem mojej córce, że dopóki nie wróci do siebie w stu procentach to zostanę z nią w domu, by stało się to jak najszybciej. Oczywiście trenowałem bardzo mocno, bardzo ciężko, ale po tej harówce okazało się, że nie stać mnie na obronę brązowego medalu. Stąd decyzja w takim miejscu mojej karierze, wolę zakończyć ją jako medalista.”

Odejście Marcina Lewandowskiego z zawodowego sportu było szeroko komentowane. Biegacz, dla wielu kibiców, był swoistym zjawiskiem constans na sportowej arenie. Startował latami i ciągle był w czołówce. Zajmował wysokie lokaty, zdobywał medale, a jednocześnie dawał dobry przykład.

Dlatego też, jakkolwiek absurdalnie to nie zabrzmi, biorąc pod uwagę sukcesy, które Tomasz Lewandowski odnosił w roli trenera, to jego największymi osiągnięciami nie są najprawdopodobniej medale zdobyte przez podopiecznych. Jego największym sukcesem jest to, jakim człowiekiem stał się Marcin. Tomasz wychował nie tylko wybitnego sportowca, ale także ukształtował człowieka. Człowieka, którego przez lata podziwiały tłumy. Sportowca, który zachwycał wolą walki, prezentował ogromną dojrzałość, nigdy nie narzekał, nie odpowiadał w mediach głupot. Stawiał sobie cele i je sumiennie realizował. Zawodnika, który pokazywał, jak ważna jest ciężka, ale i mądra praca na treningach.

Tomasz w końcu wychował człowieka, który pokochał sport, ale jednocześnie pamiętał o tym, co w życiu jest najcenniejsze. Nigdy nie postawił bowiem medali, sukcesów i ewentualnych wygranych nad najwyższe wartości. Mimo, że sport nazwał kiedyś swoją drugą żoną, to ta pierwsza, podobnie jak rodzina, zawsze były dla niego najważniejsze. Dlatego mimo porażki w Tokio i braku olimpijskiego medalu, trzeba powiedzieć, że Lewandowski wygrał coś dużo większego – szacunek.

Scenariusz: Aleksandra Konieczna / fot. Marta Gorczyńska