21 cze Janusz Kusociński | transkrypcja podcastu
Będzie to opowieść o Januszu Kusocińskim – człowieku, który twardy pozostał do końca – zarówno na bieżni w walce z niepokonanymi Finami, jak i podczas przesłuchań przez gestapo.
Poniżej znajduje się transkrypcja podcastu „Jausz Kusociński | Twardy do końca”
Nim opowiem Wam o dzieciństwie przyszłego mistrza, który sam siebie nazywał „nieznośnym smarkaczem”, to cofnijmy się jeszcze o ponad sto lat. W 1907 roku Warszawa znajdowała się pod rosyjskim zaborem, a Polska od 112 lat nie była niepodległym państwem. W Europie eskalowały napięcia i tworzyły się wielkie sojusze, takie jak Trójprzymierze lub Trójporozumienie. Efektem narastającego niepokoju był wybuch I wojny światowej. I choć wyprawiający niemieckie wojsko na front cesarz Wilhelm II Hohenzollern żołnierzom mówił: „Wrócicie, zanim liście opadną z drzew”, to walki trwały aż do 1918 roku i pochłonęły ponad 14 milionów ludzkich istnień.
Podczas tego, ówcześnie największego konfliktu w dziejach świata, Janusz Kusociński, był nieco z boku wydarzeń. Urodził się w 1907 roku w Warszawie, ale gdy miał pół roku, to jego rodzina przeniosła się do Ołtarzewa. To wioska położona niedaleko Ożarowa Mazowieckiego, w której do lat 70. XX wieku stał drewniany dom rodziny Kusocińskich. Klemens – ojciec wielodzietnej gromadki, z zawodu urzędnik kolejowy, miał lubować się w wiejskim życiu. Nie oznaczało to jednak, że rodzina Kusocińskich uciekała od politycznych wydarzeń – jej przodkowie brali udział w powstaniu styczniowym, a jeden ze starszych braci Janusza, czyli Zygmunt, walczył w I wojnie światowej i zmarł tuż po jej zakończeniu. Krótko żył także Tadeusz Kusociński, który życie stracił w walkach w 1920 roku, gdy bolszewicy próbowali przejąć polskie tereny.
Swoje dzieciństwo Janusz Kusociński przedstawił na łamach autobiografii – „Od palanta do olimpiady”. Opisywał w niej swoje liczne zabawy oraz zmartwienia, których przysparzał rodzicom. Był bowiem nie lada urwisem, który potrafił uciekać z domu, a gdy tylko zaczął chodzić, to od razu miał preferować bieganie zamiast spokojnego poruszania się. Mistrz wspominał:
„Pamiętam jak przez mgłę, żem jako mały bąk całe dnie spędzał na dworze, żem się wślizgiwał do psiej budy i bawił ze szczeniakami. Później mi nieraz mama opowiadała, że prędzej niż inne dzieci zacząłem chodzić i to od razu biegiem. Byłem — mówiąc otwarcie — nieznośny smarkacz. Nikt sobie ze mną rady dać nie mógł. A w domu utrzymać nie potrafił nawet ojciec. Zawsze mnie ciągnęła przestrzeń — nienawidziłem zamkniętych mieszkań, tłukłem się w pokojach, jak złapany wróbel.”
Już w dzieciństwie małemu Januszowi towarzyszyły psy, z którymi lubił się ścigać. Towarzyszami jego zabaw były dwa wyżły o imionach Boks i Orion. Lata później – na fotografiach przedstawiających treningi olimpijczyka zobaczymy, że i w Parku Łazienkowskim otaczał się zwierzętami. Oprócz psów, uwielbiał również konie. Gdy miał osiem lat, o czym sam napisał, to pewnego dnia po prostu wskoczył na pozostawiony bez opieki wóz i popędził. Innym razem postanowił natomiast, że ujarzmi klacz, z którą nie radzili sobie nawet dorośli. Sądził, że wystarczy się nie bać i podejść do zwierzęcia. W efekcie chłopak został ugryziony w brodę, a ślad po tym wydarzeniu nosił do końca życia. Inaczej wobec „Kusego” zachowywał się jego ulubiony koń. Klacz o imieniu Baśka, którą sam miał wychować, reagowała nawet na powitania i na słowa „dzień dobry” miała podawać nogę.
Zafrasowana nadzwyczajną energią oraz szalonymi pomysłami syna, matka – Zofia, z domu Śmiechowska – miała mu powtarzać:
„Łobuz jesteś – nic dobrego z ciebie nie wyrośnie”.
Ojciec liczył natomiast, że uda mu się syna zainteresować nauką oraz książkami. Był to jednak dość próżny trud, ponieważ chłopak wolał sport. Idolem był dla niego starszy brat – mistrz gry w palanta. Pokochał także piłkę nożną – z meczów wracał, jak sam to określał – niczym „wojenny inwalida”. Zawsze dawał z siebie wszystko, walczył do upadłego i nie zważał na siniaki oraz rany, które później opatrywała mu matka. Nie marzył jednak o sportowej karierze. Chciał być… ułanem. Widział siebie w roli żołnierza. Podpatrywać miał również rosyjskie wojsko, które w 1915 roku, podczas wycofywania się do Warszawy, w Ołtarzewie miało postój. Doszło wtedy również do niebezpiecznego zdarzenia, za które chłopiec, mógł zapłacić wysoką cenę. Kusociński tak opisywał to, co się wtedy wydarzyło:
„Podczas postoju w Ołtarzewie chcieli nam spalić płot. Oburzyło mnie to do głębi. Zacząłem gasić ogień i odpychać wielkoludów w sołdackich szynelach. Pięści miałem mocne, a taki byłem wojowniczy, że aż rodzice z mej winy mieli przykry zatarg z naczalstwem (…) Żołnierze popasali przez szereg dni — podobało mi się życie obozowe, więc po całych dniach nie było mnie w domu. Zakradałem się do obozu i przyglądałem się ciekawie żołnierzom. Polubili mnie i częstowali zupą z kotła. Matka była w rozpaczy — ojciec wymyślał, wreszcie — nie mogąc sobie dać ze mną rady wywieźli mnie do Warszawy i umieścili u stryja.”
I rzeczywiście Janusz trafił decyzją rodziców pod opiekę stryja w Warszawie. Jak się jednak okazało, dla ruchliwego chłopaka większe miasto, oznaczało po prostu więcej możliwości do sprawiania kłopotów. Zamiast z końmi ścigał się więc z tramwajami, wygrywał pobudkę na ulicznych szyldach, a także pukał do okien mieszkań znajdujących się na parterze. Niemogący poradzić sobie z urwisem krewny zaczął zamykać go w pokoju i zostawiać pod opieką starej gospodyni. W końcu odesłał go do rodziców, którzy postanowili wysłać syna do szkoły przy ulicy Marszałkowskiej.
Kusociński trafił do tzw. szkoły Nawrockiego. Była to prywatna szkoła powszechna, w której uczyli się jedynie mężczyźni. Do placówki każdego dnia dojeżdżał koleją, w której również lubił psocić. W końcu i ekipa pociągu musiała przywyknąć do obecności chłopaka, który ciągnął za klamki lub biegał po stopniach wagonów. Biegał również po ogrodzie Saskim – ponieważ szkoła znajdowała się nieopodal, to zamiast uczyć się na lekcjach, „Kusy” wraz z kolegami wymykał się z zajęć, by pograć w piłkę. W latach szkolnych poznał zresztą późniejsze gwiazdy warszawskiego, przedwojennego futbolu.
Przygoda w szkole Nawrockiego skończyła się dla Kusocińskiego niepowodzeniem – nie zdał egzaminów i w końcu trafił do państwowej placówki. Za swojego osobistego wroga miał zresztą uważać gramatykę i jej zasady. To dość zaskakujący fakt w biografii człowieka, który po swoim największym sukcesie napisze przecież obszerną autobiografię i to dość obrazowym oraz kwiecistym językiem, a także będzie osobiście pisywał listy do „Przeglądu Sportowego”. O losach tego tytułu także wypada powiedzieć kilka słów, bo mistrz był z nim przez lata związany.
„Przegląd” powstał w 1921 roku i w XX-leciu międzywojennym, o czym pisał sam Bogdan Tuszyński – dziennikarz, ale również historyk i badacz prasy – cieszył się uznaniem międzynarodowym. To wyrażał w wysłanym w 1930 roku do redakcji liście dziennikarz wiedeńskiego „Sport Club Hancoach”, który napisał:
„Jestem w posiadaniu jednego egzemplarza pisma panów i muszę panom wyrazić swój najwyższy podziw zarówno ze względu na pierwszorzędne sprawozdania, jak i na wielostronność. Z wielkim żalem muszę przyznać, że my podobnym pismem nie rozporządzamy”.
Tytuł swój największy rozkwit, po początkowych problemach, przeszedł pod okiem Kazimierza Wierzyńskiego. Do postaci tego poety zresztą jeszcze powrócę – w tomie „Laur Olimpijski” , za który w 1928 roku autor otrzymał złoty medal igrzysk jeden z wierszy poświęcił postaci Paavo Nurmiego – legendarnego fińskiego biegacza, z którym Kusociński nigdy nie wygrał.
Za czasów największej świetności „Przeglądu” na jego łamach swoje teksty publikował nie tylko kwiat ówczesnego dziennikarstwa, ale do redakcji listy przysyłali najlepsi polscy sportowcy. O swoich startach i sukcesach raportował nie tylko Kusociński, ale także Stefania Walasiewicz lub Halina Konopacka. Osobiście, by udzielić wywiadu, do siedziby tytułu przychodziła również tenisistka Jadwiga Jędrzejowska. Tytuł do tajfunu porównywał także dziennikarz Jan Erdman – to właśnie on jako pierwszy przysłał z Los Angeles wiadomość o triumfie Janusza Kusocińskiego. W książce prezentującej sylwetkę biegacza, która ukazała się w ramach serii „Medaliści”, znajdziemy zresztą fotografię, na której przed rozpoczęciem krajowych zawodów „Kusy” wraz z innymi biegaczami pochyla się nad lekturą „Przeglądu Sportowego”.
Zanim opowiem o dalszych, szkolnych losach Kusocińskiego, to warto przypomnieć jeszcze jedną historię z życia chłopaka. W szkole Nawrockiego, w której za dnia uczyli się jedynie chłopcy, wieczorami swoje kursy przechodziły dziewczęta. Wtedy to młodzi mężczyźni z daleka mieli spoglądać na wchodzące do budynku pensjonarki, a także pisać do nich listy miłosne. Ponieważ nie znali nawet imion swoich wybranek, to numerowali szkolne ławki. Kusociński za swój cel i pierwszą miłość obrał dziewczynę o numerze 13. To zresztą szczęśliwa liczba mistrza, która wiele lat później przepowie jego sukces na amerykańskiej ziemi. O tym okresie swojego życia, a także młodzieńczych flirtach w autobiografii zawodnik napisał:
„Byłem jeszcze w porównaniu z kolegami naiwniaczkiem i bardziej mnie absorbowała piłka nożna, aniżeli myśl o płci pięknej. (…) raz zauważyłem, że koledzy pisują listy miłosne do owych panienek. Zazdrość mnie zaczęła dręczyć. Cóż to – mam być gorszy od nich – ani myślę… I ja także podbiję serce jednej z dzierlatek, płomiennymi epistołami. (…) Ja na chybił trafił napisałem sążnisty list do panienki numer trzynasty (…), że podbiła me serce, jak piłkę footbalową, że chciałbym uprowadzić ją, jak brankę i galopować z nią konno po kniejach; post scriptum było namiętne i obcesowe”.
Efektem działań Kusocińskiego i jego kolegów nie były jednak płomienne romanse, ale awantura z gronem pedagogicznym – dziwne numerki zapisane na ławkach oraz kartki zauważyć miał bowiem woźny. Odtąd znaki zostawione kredą ścierano, a dziewczęta zniknęły z wieczornych kursów. Szkołę, jak już wspominałem, zmienił również „Kusy”. Trafił do placówki powszechnej, gdzie nie tylko się nudził, ale gdzie również brakowało mu sportu. Ostatecznie – rodzice, którzy musieli pogodzić się z tym, że ich potomek nie zostanie wybitnym uczonym – posłali go do szkoły ogrodniczej.
Biegacz, który grywał już wtedy w piłkę nożną, trafił do tzw. „Pomologu”, czyli Państwowej Średniej Szkoły Ogrodniczej. Nauczyciel w tej placówce – profesor chemii Józef Pomianowski, którego wspomnienia przywoływała strona Urzędu Dzielnicy Mokotów, opisywał Kusocińskiego jako twardego, ambitnego, ale również zadziornego chłopaka. Wychowawca klasy, do której uczęszczał przyszły mistrz olimpijski, miał również bronić swojego podopiecznego przed wyrzuceniem z placówki. Janusz miał bowiem zostać przyłapany na podpowiadaniu kolegom. W efekcie działań nauczyciela pozostał w szkole, ale zwiększono mu wymagania przy egzaminach. Ostatecznie – Kusociński ukończył szkołę w 1928 roku. Niestety, chociaż dawała mu ona zawód, to nie dała matury, w związku z czym nie mógł pójścia na studia.
Mimo iż Kusociński miał nie pałać miłością do ogrodnictwa, a od profesorów słyszeć znamienne słowa, że: „gdyby się tak uczył, jak gra w piłkę nożną, to byłby na pewno pierwszym uczniem”, to w szkole zaznał dość dużo wolności. Znów mógł wymykać się z zajęć, znów mógł powrócić do sportu. Nadal najbliżej było mu do kopania piłki, bieganie nadal znajdowało się na odległym i niepewnym planie. Według biografa mistrza – Bogdana Tuszyńskiego – Kusy miał występować w łącznie siedmiu różnych klubach piłkarskich. Jednym z nich był powstały w jego rodzinnych stronach klub nazywany „Ożarowianką”. To właśnie w jego barwach zadebiutował na boisku. W straciu „Ożarowianki” z „Józefianką” zdobył dwie bramki, ale jego drużyna przegrała 8:2. Poirytowany niepowodzeniami zespołu zdecydował się więc na zmianę klubowych barw.
Najważniejszym zespołem, do którego ostatecznie trafił zawodnik, był Robotniczo-Tramwajarski Klub Sportowy „Sarmata”. Zespół powstał w 1921 roku i działał na warszawskiej Woli. W jego ramach funkcjonowały liczne sekcje – nie tylko ta piłkarska, ale również lekkoatletyczna lub pływacka. I to właśnie w barwach tego zespołu Kusociński wygrał swój pierwszy bieg. Wybrał się na mało interesujące go zawody lekkoatletyczne, by dopingować swoich kolegów. Gdy jednak okazało się, że w zespole brakuje jednego zawodnika, to zgodził się wystartować w biegu na dystansie 800 metrów. Oczywiście, jak to w przypadku takich historii zwykle bywa – okazał się najlepszy. Zmotywowany sukcesem pobiegł także w sztafecie 5×1000 metrów – tu „Sarmaci” ponownie zwyciężyli.
Można więc powiedzieć, że to nie Kusociński upomniał się o lekkoatletykę, ale to bieganie upomniało się o swojego przyszłego mistrza. Po pierwszych i niespodziewanych sukcesach nadeszły bowiem kolejne. Jeszcze w tym samym roku „Kusy” najszybszy okazał się w biegu przełajowym na 3,5 kilometra, który rozegrano w Rembertowie. Stoczył wtedy pamiętny dla siebie bój z Szablińskim. Tak wspominał tamten pojedynek, a także jego konsekwencje:
„Pędziłem po stadjonie bez pojęcia, na oślep, ale starałem się biec tym samym krokiem co Szabliński, który prowadził. Miał jednak Szabliński dłuższy krok niż ja i uciekł mi o dwadzieścia metrów, doprowadzając mnie do rozpaczy. Jednakże na ostatnich 400 m. przed finiszem dogoniłem i prześcignąłem go. Tym razem brak treningu dał mi się straszliwie we znaki. Błahy napozor fakt obycia się bez pomocy trenera, bez masażu i treningu następnego dnia — odbił się fatalnie na mem zdrowiu. Przez dwa tygodnie nie mogłem wchodzić na schody, tak mnie djabelnie rwały łydki, A byłoby wystarczyło, gdybym po zawodach pobiegał trochę następnego dnia… Laikom wyda się to paradoksem… A jednak…”.
Bez trenera, bez przygotowania, a także dzieląc obowiązki pomiędzy naukę, a mecze piłkarskie, Kusociński musiał zacząć poważnie myśleć o sportowej karierze. Ta, w jego wykonaniu rozwijała się tak dobrze, że już w 1927 roku biegacz zyskał przydomek „robotniczego Freyera”. Nazywano go tak za słynnym wtedy Alfredem Freyerem – ośmiokrotnym mistrzem kraju, który w 1927 roku zginął tragicznie podczas pożaru pałacu w Dzikowie. To właśnie tego lekkoatletę, jako pierwszego tytułowano „polskim Nurmim”. Później to samo miano otrzymał Kusociński. Co ciekawe – tych dwóch utytułowanych polskich biegaczy nigdy nie miało okazji się poznać i to mimo tego, że „Kusy” miał marzyć o takim spotkaniu.
Kolejne dwa lata przyniosły przyszłemu mistrzowi zarówno pojedynki na bieżni, jak i domowe starcia z rodzicami. Ci nie wyobrażali sobie syna jako sportowca. Tę ścieżkę kariery mieli odradzać „Kusemy” również jego przyjaciele. Po tym, gdy w ramach sztafety olimpijskiej biegacz odrobił 80 metrów straty do rywali i zwyciężył na dystansie 800 metrów, od swojego dobrego znajomego miał usłyszeć następujące słowa:
„Wiesz co stary, ja się wcale nie cieszę z tego, żeś dobiegł pierwszy do mety. Zrobią z ciebie sportowca, a sportowiec to najnieszczęśliwsze stworzenie pod słońcem. (…) będziesz musiał odmawiać sobie wszystkiego co dodaje uroku życiu — będziesz wieść egzystencję anachorety, jarosza, pijącego tylko wodę i jedzącego kleik na śniadanie. Zamienisz się w automat, w maszynę, w niewolnika. Twoim tyranem będzie trener, który zagląda do talerzy swego pupila, odmierza mu kawę aptecznemi dozami, częstuje winem z kroplomierza i co chwila sadza na wadze, jak niemowlę i sprawdza czy nie przybyło, albo nie ubyło…”.
Wizje snute przez znajomych nie zniechęciły biegacza do dalszych występów. Startował nadal i nawet mimo biegania w zwykłym obuwiu najlepszy okazał się w Biegu naokoło Cytadeli, który w 1927 roku zorganizował 21-y Pułk Piechoty. W efekcie jego wyników zdecydowano się nieopierzonego zawodnika wysłać w jego pierwszą zagraniczną podróż – wraz z reprezentacją biegacz wyjechał do Pragi, by wziąć udział w nieoficjalnych Igrzyskach Robotniczych. Pobiegł na dystansach 800 i 1500 metrów. W pierwszej konkurencji wywalczył trzecie miejsce, a drugi z biegów ukończył na drugiej pozycji. Mimo lokat na podium, to Kusociński nie był zadowolony ze swojego występu. Ba, to dzięki startowi w Pradze, znienawidził piwo do końca swojego życia. Uważał bowiem, ze osiągnięte przez niego czasy były słabsze od tych, które uzyskiwał wcześniej, ponieważ podróżował w kiepskich warunkach, nie miał pieniędzy i otrzymywał niedobre jedzenie. Żeby nie umrzeć z głodu, dopychał się więc knedliczkami i piwem. Po wypiciu tego trunku zrobił się senny i ociężały. Start w stolicy Czech przyniósł mu jednak coś jeszcze – poczucie, że sport jest jego życiową drogą. Po tym, co przeżył, gdy stadion pełen rozgorączkowanych fanów podziwiał jego starty, napisał:
„Wtedy też uświadomiłem sobie, że nie zdradzę sportu, bo nic nie dałoby mi tyle wewnętrznego zadowolenia i radości.”
Wielkimi krokami zbliżały się igrzyska w Amsterdamie. W 1928 roku, po raz drugi w historii, polscy sportowcy mieli wystąpić na najważniejszej sportowej imprezie świata. Naszych reprezentantów zabrakło bowiem na starcie w 1920 roku, gdy zamiast o sportowej rywalizacji myślano o obronie ojczyzny. Cztery lata później – biało-czerwoni startowali w Paryżu, ale z Francji nie udało się przywieźć zwycięstwa. To nadeszło dopiero w Amsterdamie za sprawą fantastycznej dyskobolki Haliny Konopackiej. Nim opowiem o tym, jak w tamtym, olimpijskim sezonie potoczyły się losy Kusocińskiego, to na moment warto jeszcze oddać głos Janowi Mulakowi. Polityk, dziennikarz, a przede wszystkim trener legendarnego polskiego „Wunderteamu”, w materiale zrealizowanym przez TVP – tak opisywał polski, przedwojenny sport:
„Sport przedwojenny był sportem romantycznym, jednocześnie przejawem awansu społecznego. (…) na Nowym Świecie (…) codziennie spotykała się cała elita warszawska, z młodzieżową włącznie. Noszenie znaczka AZS-u warszawskiego (…) było przejawem nobilitacji. Pod tym względem sport miał olbrzymią nośność. I swego rodzaju snobizm. Drugą cechą sportu było samouctwo. Nie było przecież trenerów, nie było systemu i były tajemnice treningowe. Także wszyscy polowali na tajemnice z jednej strony, a z drugiej strony byli samoukami”.
Swoistym samoukiem na początku swojej kariery był także Kusociński, którego zabrakło na amsterdamskich igrzyskach. Biegacz nie zdołał bowiem zakwalifikować się do kadry narodowej. Przyczyn słabego występu w olimpijskich eliminacjach upatrywał w tym, że jego ówczesny klub – „Sarmata” – nie zapewnił mu opieki masażysty. W związku z tym postanowił o przejściu do „Warszawianki”. I to już w jej barwach pokazał, że mimo braku olimpijskiej kwalifikacji, wyrasta na nową gwiazdę lekkiej atletyki.
Podczas rozegranych na koniec sierpnia 1928 roku mistrzostw kraju Kusociński poprawił rekord Polski na dystansie 5000 metrów o około 10 sekund. Z pierwszego miejsca w tabelach wymazał wynik słynnego Alfreda Freyera. Na tym jednak nie poprzestał. Wynik 15 minut i 41 sekund, który uzyskał podczas krajowych zmagań, do końca sezonu znacząco wyśrubował. Najpierw zwyciężył w Pradze, by na koniec września w Wilnie pobiec 15:17.8! Po świetnym występie udzielił również pierwszego w swojej karierze wywiadu prasowego. W rozmowie z „Przeglądem Sportowym” opowiadał o swojej młodości, pierwszych startach, tym, że dobrze czuje się na dystansach od 1500 do 10000 metrów. Wychwalał również swojego szkoleniowca, o którym mówił:
„Jednego tylko jestem pewien i mogę to powiedzieć z całą szczerością: to co umiem, zawdzięczam całkowicie doskonałemu treningowi Klumberga. Jak on mnie wziął w obroty – zupełnie inaczej zacząłem chodzić.”
Kusociński w rozmowie zapewniał także, że jego wyniki będą coraz lepsze. Był o tym przekonany, bowiem sam przyznawał, że „nie umie zupełnie rozkładać swoich sił” i „jak tylko pozna siebie” to będzie uzyskiwać lepsze czasy. Dodawał, że nie planuje oddawać swoich rekordów w najbliższym czasie i to mimo tego, że czeka go służba wojskowa.
Wspomniany w rozmowie Estończyk – Aleksander Klumberg, czyli trener Kusocińskiego, swoją przygodę ze sportem zaczynał jako wieloboista. W 1924 roku sięgnął po brąz w tej konkurencji na paryskich igrzyskach, był również wielokrotnym mistrzem i rekordzistą swojego kraju. W latach 1917 – 1927 nie tylko został 48-krotnym mistrzem Estonii w 11 konkurencjach lekkoatletycznych i 3-krotnym w hokeju na lodzie, ale również ustanowił niemal 40 oficjalnych i nieoficjalnych rekordów Estonii. Dodatkowo rywalizować miał, jak wyliczyli jego biografowie, w 58 miastach w 16 krajach.
W 1924 roku Klumberg został wybrany największym estońskim sportowcem wszech czasów. I to właśnie on – w 1927 roku został trenerem polskich biegaczy. Szybko zainteresował się wynikami „Kusego” i wziął go pod swoje skrzydła. Zawodników trenować miał „po fińsku”, czyli dbać o ich kompleksowy rozwój, w tym gimnastyczny, a także wprowadzać do treningu biegi interwałowe. Trenować „po fińsku” chcieli wtedy zresztą wszyscy, bo co z dzisiejszej perspektywy może zaskakiwać, to właśnie fińska szkoła rodziła największych biegowych mistrzów.
Wystarczy powiedzieć, że w 1920, 1924 oraz 1928 roku złoto olimpijskie na dystansie 10 000 metrów przypadało Paavo Nurmiemu. Nie próżnowali również koledzy biegacza, którzy medale zdobywali także w przełajach, maratonie, a na podium często wbiegali duetami. Oddać tutaj muszę również głos Kazimierzowi Wierzyńskiemu, który jeden ze swoich olimpijskich wierszy zatytułował właśnie „Nurmi”. Napisał w nim:
„Krok mój jest marszem tanecznym,
Krok mój, jak serce, uderza.
Jestem zegarem oddechu,
płynę w powietrzu, jak wieża.
(…)
Skokiem przesadzam trybuny,
mijam krzyczące stadiony,
niesie mnie wiatr moich skrzydeł,
wiatr wielki i niezmożony.
(…)
Nie chcę żadnego zwycięstwa,
nie chcę ich braw, ani krzyku,
Chcę przerwać taśmę i spocząć
na starym, greckim pomniku.”
Wierzyński postawił więc Nurmiemu swoisty pomnik. Na punkcie „Latającego Fina”, jak nazywano tego zawodnika, szaleli również inni. Podziw, który mu oddawano, powodował, że jego imieniem nazywano konie wyścigowe, portretowano go na znaczkach pocztowych. Zaczęto również produkcję papierosów „Nurmi”, a dzieci z całego świata podczas swoich zabaw wcielały się w słynnego Fina. Swoje serce biegacz, podobnie zresztą jak Kusociński, oddał ojczyźnie. Jako patriota – w 1925 roku wyruszył w tournée po Stanach Zjednoczonych Ameryki. W 63 dni wystartował w 55 biegach i odniósł 53 wygrane. Za żadną z nich nie odebrał żadnej nagrody, która mu się należała. W zamian za występ gwiazdy Amerykanie udzielili jednak Finlandii wielkiej pożyczki. Gdy wrócił do kraju, to jeden z artystów, odlał z brązu jego pomnik. Prawdopodobnie Paavo Nurmi był pierwszym w nowożytnej historii sportowcem, który dostąpił takiego zaszczytu.
Okazję do podziwiania Nurmiego na żywo otrzymali także polscy fani lekkoatletyki. Fin do naszego kraju przyjechał w 1929 roku. O jego przybyciu informowała okładka „Przeglądu Sportowego”, a tytułu donosił również:
„Największy biegacz świata Paavo Nurmi przyjeżdża do Warszawy w piątek. Przez wiele lat dobijaliśmy się o ten zaszczyt, o tę ucztę sportową wszelkimi siłami (…). Kim jest Paavo Nurmi nie trzeba chyba powtarzać. (…) jest nadto symbolem zwycięskiej idei sportowej. (…) jest najpopularniejszym człowiekiem na kuli ziemskiej”.
W tekście, który ukazał się na okładce „Przeglądu”, kibice mogli przeczytać nie tylko kolejne peany na cześć Fina, ale również dowiadywali się, że to niezwyciężony zawodnik, który w Warszawie wystartuje na dwóch dystansach, ale bój stoczyć ma jedynie z czasem, ponieważ żaden z rywali nie może się z nim równać. Twierdzono, że przeciwnicy przegrają o 50, a nawet 100 metrów z faworytem.
Dodawano, że wśród biegaczy, którzy wystartują u boku legendy, znajdzie się „chluba lekkiej atletyki polskiej”. Mowa była jednak nie o Kusocińskim – jak po latach można by domniemywać, ale o Stanisławie Petkiewiczu. To również zawodnik, któremu muszę poświecić kilka słów, ponieważ jego rywalizacja, a przede wszystkim relacja z „Kusym” przeszły do historii.
Petkiewicz urodził się w listopadzie 1908 roku w Rydze. W 1928 roku podczas igrzysk w Amsterdamie jako reprezentant Łotwy wystąpił w biegach na dystansie 5000 i 10000 metrów. Na krótszym z nich wywalczył wysokie siódme miejsce. Po zakończeniu holenderskich igrzysk biegacz zdecydował się zmienić narodowe barwy – rozpoczął studia w Warszawie i w efekcie został reprezentantem Polski.
Losy znajomości oraz rywalizacji Petkiewicza i Kusocińskiego do dziś budzą spore emocje. Trudno również ustalić, dlaczego panowie się znienawidzili. Jedną z wersji ich historii przedstawił Michał Gordon na łamach biegowe.pl. Po raz pierwszy zawodnicy zmierzyć mieli się tuż po przyjeździe Łotysza do Polski. Na dystansie 3000 metrów lepszy okazał się „Kusy”, który ustanowił rekord kraju. Zmęczony zmaganiami w mistrzostwach Łotwy oraz podróżą Petkiewicz zszedł z trasy. Po tym starcie obaj biegacze mieli wzajemnie się komplementować, a przez kolejne tygodnie ramię w ramię trenować. Obaj należy już bowiem wtedy do jednego klubu – Warszawianki. Po jednym z treningów miało dojść jednak do niesnasek między biegaczami, a spór wybuchł, gdy Petkiewicz nie uszanował prośby Kusocińskiego. Zawodnicy spotkali się na stadionie Orła Grochów, gdzie mieli zmierzyć się po raz kolejny. W związku z tym, że Kusociński dopiero co rozpoczął służbę wojskową i zmęczony był przeszkoleniem, to poprosić miał Petkiewicza, by ten nie forsował od startu zawrotnego tempa. Rywal nie uszanował prośby przyszłego mistrza. Walka, którą stoczyli okazała się nie tylko zwycięska dla Petkiewicza, ale również miała być osobistą porażką dla Kusocińskiego. Starszy o rok Polak poczuł się upokorzony.
Konflikt, który wtedy powstał, miał trwać przez kolejne lata i być silny do tego stopnia, że panowie potrafili podróżować razem i godzinami się do siebie nie odzywać. Na zawodach liczyło się dla nich również nie tylko zwycięstwo, ale przede wszystkim możliwość pokonania rywala.
Nim jednak opowiem o tym, jakimi inwektywami biegacze mieli się obrzucać oraz co jeszcze ich różniło, to powrócić musimy do 7 września 1929 roku. To właśnie wtedy w Warszawie wystartował Nurmi. Fin miał samotnie i z ogromną przewagą wygrać na dystansie 3000 metrów. Tak przynajmniej twierdzili, o czym już mówiłem, dziennikarze. Pismacy, jak to często bywa, dramatycznie pomylili się jednak w swoich prognozach. W związku z tym już 11 września w kolejnym numerze „Przeglądu Sportowego” kibice czytali nie tylko o przybyciu Fina do stolicy Polski, ale o tym, że na dystansie 3000 metrów został pokonany przez Petkiewicza! To bowiem młody Polak, który według prognoz miał finiszować metry za legendarnym zawodnikiem, zdołał go pokonać. Relacjonowano:
„Przyjazd Nurmiego do Warszawy zelektryzował całą Polskę sportową (…) Dwa starty znakomitego biegacza zgromadziły w parku A.Z.S-u niespotykane tłumy widzów (…) Zwycięstwo Petkiewicza w sobotę (…) powiedzą światu, że na bieżniach warszawskich wzrasta talent, który przy dalszym rozwoju może być jednym z pierwszych, a może nawet pierwszym na kuli ziemskiej”.
Wygrana z Nurmim spowodowała, że to o Petkiewiczu pisano w samych superlatywach. Zachwycano się stylem biegacza, pracą jego rąk oraz fantastyczną sylwetką. Sukces spowodował również, że to właśnie ten zawodnik otrzymał w 1929 roku Wielką Honorową Nagrodę Sportową i zwyciężył w Plebiscycie Przeglądu Sportowego. O Kusocińskim zaś sam zainteresowany, według Michała Gordona, miał mówić: „Niedouczony Karzeł”, „Prymityw”, „Krzywy Nos”, „Zabobonny Idiota” lub „Brzydki Januszek”.
Większość przywołanych inwektyw odnosiła się do wyglądu Kusocińskiego, który miał zresztą mieć spory kompleks niskiego wzrostu. Jego nos również być rzeczywiście skrzywiony. Sam biegacz na łamach autobiografii przywoływał nawet anegdotyczną historię z dzieciństwa związaną z tym, w jaki sposób miało dojść do skrzywienia jego nosa.
Mały Janusz miał bowiem uwielbiać wypychać swoje kieszenie, co bardzo irytowało jego matkę. Kobieta, która w żaden sposób nie mogła przekonać syna do zaprzestania tej praktyki, pewnego dnia po prostu zaszyła mu kieszenie w ubraniach. „Kusy” wspominał:
„Coś się zmieniło w mojem ubranku. Kurtka jest wypracowana i czegoś jej brak – spodenki również są jakieś inne. Przyglądam się – a tu kieszeni ani śladu. (…) A na stole obok łóżka leżą wyjęte z nich drobiazgi (…) No i brudna chustka do nosa (…) Czułem się straszliwie upokorzony (…) Wziąłem na ambit – i chciałem przekonać starych, że nawet nie zauważyłem zmiany (…) Zacząłem wycierać nos, wzorując się na wiejskich chłopcach – rękawem prawej ręki (… ) co po jakimś czasie wywołało niespodziewany wynik. Mama zauważyła ze zgrozą, że mam krzywy nos…”
Matka miała próbować wszystkich możliwych sposobów, by nos syna wrócił na miejsce. Te jednak – począwszy od kompresów, a skończywszy na tarmoszeniu nosem, okazały się nieskuteczne. „Kusy” mierzył się więc zarówno ze skrzywionym nosem, jak i niskim wzrostem. Mierzył ledwie 165 centymetrów. W efekcie nie miał więc wielkiego powodzenia u płci przeciwnej, o której sami kiedyś napisał, że „lubią tylko… śmiałych. Gwałtownicy zdobywają szturmem niebo i serca kobiet…”.
Kusociński był również osobą dość skrytą i nieśmiałą, co także nie pomagało mu w nawiązywaniu kontaktów. Petkiewicz natomiast uwielbiał błyszczeć i brylował w towarzystwie. Przystojny, młody pogromca Nurmiego miał być nową gwiazdą i wielką nadzieją polskiej lekkiej atletyki. Dodatkowo – moment wybuchu jego kariery przypadł na czas, gdy „Kusy”, zamiast oddawać się treningom pełnił wojskową służbę.
Tę zawodnik początkowo odbywał w 36. Pułku Piechoty Legii Akademickiej, a następnie został przydzielony do Ośrodka Wychowania Fizycznego w Warszawie. Działalność w wojsku, a także brak regularnego treningu szybko odbiły się nie tylko na formie, ale również zdrowiu biegacza. Aż dwukrotnie trafiał wtedy do szpitala. Po latach o tym okresie jego kariery możemy nawet przeczytać, że był wtedy „lepszym żołnierzem niż sportowcem”. Wkrótce jednak wszystko miało się zmienić. Nadeszły lata 30., w którym to brylować zaczął właśnie „brzydki Januszek”. Zawodnik nie dał za wygraną i całą zimę pracował nad swoją wytrzymałością.
Już w maju 1930 roku doszło do pierwszego starcia Kusocińskiego z Petkiewiczem. Zawodnicy spotkali się podczas Narodowego Biegu na Przełaj, który rozpoczynał sezon lekkoatletyczny. Wygrał – a jakżeby inaczej Kusociński, który o ponad 60 metrów pokonał swojego rywala. W efekcie prasa napisała, że to „Kusy” jest najlepszym crossistą w kraju, ale otwartą sprawą pozostała rywalizacja na stadionie. Dodawano, że duet Petkiewicz-Kusociński może „zaimponować nawet Finlandji”.
Stadionowa rywalizacja, w tym mistrzostwa Polski, nie przyniosła jednak odpowiedzi na to, który z panów zasługuje na miano krajowego dominatora. Okazało się bowiem, że podczas krajowego championatu biegacze zmierzyli się tylko w jednej konkurencji – biegu na dystansie 800 metrów. Zwyciężył Pekiewicz, a Kusociński wywalczył trzecią lokatę. Drugi z zawodników kontynuował swoje starty i zgarnął wygrane na 1500 i 5000 metrów. W tych startach, w których nie wystąpił Petkiewicz, Kusociński prowadził od startu do mety. Mimo wygranych dziennikarze donosili, że na krótszym z dystansów biegacz wyglądał ociężale i sprawiał wrażenie zmęczonego.
Nienawidzący się rywale wspólnie reprezentowali również narodowe barwy – podczas meczu lekkoatletycznego w Brnie obaj złamali granicę 4 minut na dystansie 1500 metrów i w oddali pozostawili Czechów. Jako pierwszy do mety dotarł Petkiewicz, który na ostatnim wirażu wyprzedził Kusocińskiego. Pierwszy z biegaczy zwyciężył także w biegu na 800 metrów, a „Kusy” wygrał na 5000 m. Wyprawa do Brna skończyła się jednak nie tylko polskimi sukcesami, ale także kolejną aferą pomiędzy Petkiewiczem i Kusocińskim.
W związku z tym, że bieg na 5000 metrów rozegrano jako jedną z ostatnich konkurencji zawodów, to biegacze tuż po nim mieli wyruszyć w drogę powrotną do Polski. Zdecydowano, że dzięki uprzejmości inżyniera Znajdowskiego będzie na nich czekał samochód, którym popędzą na dworzec. Mieli przebrać się w aucie, by szybko wsiąść do odchodzącego pociągu. Sytuacja potoczyła się jednak inaczej niż zaplanowano.
Krótko po rozpoczęciu biegu Kusociński objął prowadzenie i sukcesywnie powiększał przewagę zarówno nad Czechami, jak i nad Petkiewiczem. Czas liderowi biegu, który chciał poprawić rekord kraju, miał podawać Szenajch. Po krótkiej chwili „Kusy” zorientował się jednak, że Petkiewicz zrezygnował z dalszego udziału w rywalizacji (tłumaczył się później zmęczeniem spowodowanym wcześniejszym startem na 800 metrów) i wraz z Szenajchem wsiadł do samochodu, który na dworzec miał zabrać również Kusocińskiego. W efekcie biegacz nie tylko został pozbawiony informacji o czasach okrążeń, które uzyskiwał, ale również jego powrót do stolicy stanął pod znakiem zapytania. Do mety ostatecznie dotarł z niezadowalającym go wynikiem – niespełna pięciu sekund zabrakło mu do złamania granicy 15 minut.
Po biegu, zamiast fetować wyraźną wygraną nad Czechami, przystąpił natomiast do poszukiwania swojego ubrania. Miało ono przecież czekać na niego w aucie, którym odjechał Petkiewicz. Ostatecznie – wszystko dobrze się skończyło. Kusociński strój znalazł niedbale rzucony w szatni, a później został samochodem podwieziony do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów stacji. Do Warszawy dotarł tym samym pociągiem, co Petkiewicz i Szenajch. Pierwszego z wymienionych – za jego zachowanie, po przeprowadzeniu śledztwa, zresztą ukarano. Otrzymał dyskwalifikację na sześć miesięcy, która została skrócona do lutego 1931 roku. Szczęśliwie dla zawodnika – przypadła ona na okres zimowych przygotowań.
Mecz rozegrany w Brnie, który polska reprezentacja lekkoatletów przegrała, był jednak tylko uwerturą do najważniejszego startu polskich zawodników w 1930 roku. Do Warszawy po raz kolejny przyjechał bowiem Nurmi. Tym razem „Latający Fin” miał wystartować na dystansie 5000 metrów. Jego występ znów zapowiadano jako najważniejsze wydarzenie w sportowym kalendarzu, ale jednocześnie dodawano, że czeka go wielki pojedynek z Petkiewiczem oraz Kusocińskim. Dziennikarze „Przeglądu Sportowego” o polskie parze pisali nawet, że „możliwe jest, że kryje ona w sobie niespodzianki, które mogą zdumieć świat”.
Tym razem, na stadionie Piłsudskiego, Fin nie dał się zaskoczyć polskim biegaczom i odniósł wygraną. Wbrew pozorom nie przyszła mu ona jednak zbyt łatwo. Do dużego wysiłku zawodnika zmusił Kusociński, który finiszował kilka metrów za nim. Z oddali zmagania rodaka i Fina podziwiać mógł za to Petkiewicz, który nie zdołał włączyć się do rywalizacji. Tym razem bohaterem mediów był „Kusy”, a o Petkiewiczu pisano w kategoriach rozczarowania. Czytelnicy „Przeglądu” 24 września 1930 roku przeczytali:
„Kusociński posiada wytrzymałość żelazną , dotąd u nas nieznaną. Krępy i muskularny, biegnie krokiem krótszym niż Nurmi i Petkiewicz. Stylu opanowanego nie posiada, aczkolwiek znacznie się pod tym względem poprawił. Rezerwuar jego sił nie został w ubiegły piątek bynajmniej wyczerpany. (…) Petkiewicz zgotował całemu stadjonowi rozczarowanie. Biegnąć początkowo pięknie i stylowo (…) odpadł w połowie dystansu od Finlandczyka”.
Petkiewiczowi zarzucono również zbytnią pewność siebie, która miała go zgubić. O występie u boku Nurmiego w późniejszej autobiografii pisał także Kusociński. Co ciekawe, ale i niezwykle znamienne – ważniejsza od porażki z Finem, była dla niego wyraźna wygrana nad Petkiewiczem. Mistrz, który wkraczał w najlepszy moment swojej kariery, wspominał:
„Jak się następnie zastanawiałem nad tym biegiem, przyszedłem do przekonania, że przegrałem go właściwie na ostatnich 200 metrach – na finiszu. Kto wie, jaki byłby wynik, gdyby nie to, że gdy wielki Finn już na finiszu mnie mijał, to zostałem jakby zahypnotyzowany. Potęga jego nazwiska i legenda niezwyciężonego odebrały mi poprostu władzę w nogach. (…) Niezmiernie jednak zadowolony byłem, że nareszcie zwyciężyłem swego rywala Petkiewicza (…) w otwartej walce, już prawie na początku biegu.”
Wysiłek Kusocińskiego docenił także Nurmi – gratulacje przekazał rywalowi poprzez swojego tłumacza. Wróżył mu również wielką przyszłość. I jak na wielkiego mistrza przystało, Fin się nie pomylił.
W 1931 roku gwiazda Kusocińskiego rozbłysła. Na starcie stanął aż 43 razy i odnosił liczne sukcesy oraz bił kolejne rekordy. Już w maju podczas VI Biegu Narodowego na lotnisku w Warszawie pokonał Petkiewicza o 36 sekund! Z wielkim, krajowym rywalem kolejny raz zmierzył się podczas mistrzostw Polski, by wziąć udział w pojedynku, który miał rozstrzygnąć o tym, który z zawodników jest lepszy. Zawody rozegrano w lipcu w Królewskiej Hucie. Panowie rywalizowali na dystansie 1500 metrów, lepszy okazał się Kusociński, który zwyciężył po świetnym finiszu. Z tym startem związana jest również niebywała historia dotycząca Petkiewicza. Zawodnik miał być tak zdeterminowany, by jego forma była możliwie najwyższa, że jak napisał Michał Gordon, krążyła plotka, że na kilka miesięcy miał zrezygnować z uprawiania seksu. Plan biegacza się jednak nie powiódł – tuż przed biegiem miał mieć sen erotyczny.
Ponownie zwieńczeniem sezonu był dla „Kusego” pojedynek z Nurmim. Fin po raz kolejny odwiedził Polskę i znów pobiegł na dystansie 5000 metrów. Tym razem o jego wygranej zdecydowały milimetry – biegacze na metę wpadli bowiem razem i obu zmierzono ten sam czas. Dokładnie 15 minut! Nurmi wygrał dzięki wystawieniu głowy. Po raz kolejny Fin dostał jednak jasny sygnał, że na nadchodzących igrzyskach w Los Angeles Polak będzie dla niego poważnym rywalem. Jak się wkrótce okazało – panowie stracili możliwość kolejnego wielkiego starcia, a Nurmi pozostał jedynym, którego „Kusy” nigdy nie zdołał pokonać.
Nim jednak opowiem o tym, jakie zmiany, a także wydarzenia przyniósł 1932 rok, to wspomnieć muszę jeszcze o tym, że 1 grudnia 1931 roku spełnił się jedno z planów, a może nawet marzeń, Kusocińskiego. Otrzymał bowiem posadę ogrodnika w „Łazienkach Królewskich”, o którą długo miał zabiegać. Dzięki temu zamieszkał również na terenie tego urokliwego parku. Wprowadził się do Wodozbioru – budynku, który niegdyś pełnił funkcję zbiornika na wodę, która zasilała Pałac na Wyspie i pobliską fontannę. Został on zbudowany najprawdopodobniej pod koniec XVII wieku, a jego późniejszy wygląd stylizowany był na styl antyczny. Kusociński miał chwalić nowe miejsce zamieszkania i wspominać o konarach starych drzew, które rzucały cień na jego pokój.
Na stronie Parku Łazienkowskiego czytamy jednak, że wybranie biegacza do roli ogrodnika tej prezydenckiej rezydencji było najprawdopodobniej związane nie tylko z jego wykształceniem, ale przede wszystkim podyktowane jego sukcesami. Prawdopodobnie miało być ono formą ówczesnego stypendium dla rokującego zawodnika, który przygotowywał się do igrzysk olimpijskich. To właśnie na terenie parku pracował, mieszkał i przede wszystkim trenował. Na łamach swojej autobiografii napisał zresztą, że parkowe aleje były idealne do uprawiania biegów przełajowych. Dodawał także, że nie rezygnował z wyjścia na trening nawet w mroźne dni:
„Styczeń był najpracowitszym miesiącem mej zaprawy zimowej. Nie zważając ani na śnieg ani na deszcz, wichurę czy mróz, ubrany jak najcieplej w kilka swetrów, biegam w Łazienkach lub na szosie wilanowskiej. Treningi te nieraz przysparzały mi sporo kłopotów i nieprzyjemności. Ileż̇ to razy spotykałem ludzi, którzy dziś entuzjazmują się mną. Wtedy wybałuszali oczy na mnie, gdy tak ubrany trenowałem i wołali: »Warjat«.”
Wszystkie te wysiłki okazały się niezwykle skuteczne i jeszcze przed wyruszeniem w podróż do Ameryki „Kusy” pokazywał wielką formę. W Antwerpii ustanowił nowy rekord świata na dystansie 3000 metrów. Co najbardziej znamienne – pozbawił tego wyniku Nurmiego, do którego coraz głośniej i częściej był porównywany. Nic więc dziwnego, że „Przegląd Sportowy” o tym wyczynie Polaka pisał z wielkim entuzjazmem:
„Szeroko i daleko, jak szeroki cały świat sportowy rozbrzmiało ponownie imię polskie – i to podwójnie: Kusociński w Antwerpii i Weissówna w Łodzi ustanowili nowe rekordy światowe. W przededniu Olimpiady młody biegacz polski obala rekord Nurmiego, ustanowiony przed sześciu laty, nietknięty odtąd przez nikogo i zdawało się dla nikogo niedosięgły”.
Kolejny wielki wynik „Kusy” ustanowił w Poznaniu w lipcu. Wystartował na dystansie 4 mil angielskich i pobił rekord świata. Tak jak wcześniej – najlepszy wynik w tabelach odebrał Nurmiemu. Wynik, który ustanowił w Poznaniu, był lepszy od tego uzyskanego w 1927 roku przez Fina o trzynaście sekund. Rekordowy występ rozegrano w nietypowy sposób. Kusociński wystartował jako pierwszy, a chwilę później dołączyli do niego zawodnicy, którzy ścigali się na dystansie 5000 metrów. W efekcie biegacz walczył nie tylko z czasem, ale ścigał również swoich kolegów, co prawdopodobnie ułatwiło mu zadanie – zwłaszcza że rywale specjalnie odsuwali się, by nie utrudniać mistrzowi biegu.
W doskonałej formie wyruszył więc Kusociński w podróż za ocean, by na amerykańskiej ziemi zrealizować swój „American Dream”. Dziś lot z Warszawy do Los Angeles trwa około 13 godzin. Ówcześnie – najlepsi polscy sportowcy musieli skorzystać z transportu morskiego. Na statkach, które wyruszały w drogę nie było już jednak Stanisława Petkiewicza – wielki rywal „Kusego” został bowiem zdyskwalifikowany! Powodem odebrania biegaczowi możliwości startów było uznanie go za zawodowca. Jego wykluczenie do dziś określane jest mianem jednego z najbardziej tajemniczych w historii II RP. Po pierwsze – wniosek o usunięcie młodego i świetnie rokującego zawodnika złożył jego własny klub. Pojawiły się więc podejrzenia, że to Kusociński maczał palce w usunięciu nielubianego rywala z drogi. Wydaje się to jednak dość nieprawdopodobne – dominował już bowiem wtedy sportowo nad swoim konkurentem, a lektura jego pamiętników pokazuje, że „Kusy” uwielbiał odnosić widowiskowe wygrane nad Petkiewiczem. Inna wersja tej historii mówi, że pochodzący z Łotwy zawodnik miał w 1931 roku w prywatnym liście, którego treść wypłynęła, niepochlebnie wypowiedzieć się na temat marszałka Józefa Piłsudskiego, za co spotkała go kara.
Wróćmy jednak do Kusocińskiego, który swoją podróż do Ameryki relacjonował w listach pisanych do „Przeglądu Sportowego”. W tym opublikowanym 23 lipca mistrz pisał:
„Nareszcie po pięciodniowej podróży dobijamy do portu Nowego Jorku. Z daleka rysuje się gigantyczny posąg Wolności na nieporównanem tle strzelających w niebo drapaczy chmur. Podróż morzem przeszła mi wprost znakomicie (…) O treningu nie zapomniałem ani chwili: rano gimnastyka i trochę biegów, wieczorem – poważniejsze wycieczki długodystansowe. Jedynie brak masażu daje mi się nieco we znaki”.
Kusociński podróż odbywał nie w polskim, ale w fińskim towarzystwie. Nie tylko podpatrywał swoich rywali, ale również zapraszany był przez nich do udziału w grach i zabawach. Tym ciekawszy musiał być widok przyszłych konkurentów u swego boku, że Kusociński nie znał wtedy języka angielskiego – porozumiewał się z kompanami podróży na migi. Zapowiadał również, że po powrocie do kraju zacznie uczyć się angielskiego. W swoim liście zwracał także uwagę na to, jak zmienił się jego potencjalnie najgroźniejszy rywal, czyli Paavo Nurmi.
„Zmienił się on wprost nie do poznania; milczący tajemniczy mnich zamienił się na miłego, wprost gadatliwego dowcipnisia, pierwszego do zabaw i wspólnych baraszkowań na pokładzie”.
O tym, co działo się w Miście Aniołów oraz przygotowaniach polskiej ekipy do startu donosił natomiast czytelnikom „Przeglądu Sportowego” Jan Erdman. Zapewniał, że Kusociński jest w świetnej formie, ma do zrzucenia przed startem kilogram. Dodawał, że biegacz chodzi swoimi ścieżkami, a ponieważ nie chce rozmawiać z zagraniczną prasą, to ta określa, że Kusociński „trenuje i milczy jak Nurmi”. Erdman dodawał także, że Finowie, którzy trenować mieli za zamkniętymi drzwiami, zaczęli liczyć się z tym, że Kusociński jest w wielkiej formie i może zwyciężyć. Sam zainteresowany, pytany o to, w jaki sposób chce pokonać Skandynawów, mówił krótko:
„Szybkością i wytrzymałością. Nie ma nikogo na świecie kto mógłby mnie zmęczyć swem tempem w pierwszej połowie biegu. Niech sobie to moi przeciwnicy wytłumaczą”.
Do najważniejszego startu w swojej karierze Kusociński przystąpił 31 lipca. Rano udał się jeszcze do kościoła, a po mszy świętej otrzymał od księdza Krzemińskiego – lokalnego proboszcza figurkę świętego Antoniego. Pamiątka, która miała wesprzeć zawodnika, będzie mu towarzyszyć aż do końca życia. Na starcie Kusociński pojawił się z numerem 364, co uznał za dobry znak. Suma cyfr dawała bowiem jego szczęśliwą liczbę trzynaście.
Co istotne, w stawce, z którą Polak się zmierzył, zabrakło Nurmiego. Finowi odebrano możliwość olimpijskiego występu – władze uznały bowiem, że zawodnik przekroczył zasady amatorstwa. I choć w Helsinkach protestowano, a agencja Associated Press twierdziła, że doszło do jednego „z najsprytniejszych manewrów politycznych w historii międzynarodowego sportu”, a igrzyska od teraz są jak „Hamlet bez sławnego Duńczyka w obsadzie”, to biegacze rozegrali piękny pojedynek na dystansie 10000 metrów.
Kusociński, mimo nieobecności Nurmiego, o złoto walczył z Finami. Od początku kontrolował przebieg rywalizacji i po kolei zrywał kolejnych zawodników. Gdy na czele został samotnie, to wykonał jeszcze imponujący finisz. Różnicę próbował odrabiać srebrny medalista – Volmari Iso-Hollo, ale do mety dotarł ze stratą około 8 metrów do Polaka. Brąz przypadł kolejnemu z Finów – Lauri Virtanenowi, który finiszował ponad minutę za najlepszymi. Kusociński nie tylko odniósł spektakularną wygraną, ale również poprawił rekord olimpijski i wyśrubował rekord Polski.
Pierwszy w naszej historii mistrz olimpijski w męskiej rywalizacji przesłał również krótką depeszę do polskich fanów. Za pośrednictwem „Przeglądu Sportowego” pisał: „Jestem szczęśliwy ze zwycięstwa. Przesyłam do kraju (…) pozdrowienia i przyrzeczenia dalszej pracy dla dobra naszego sportu”.
Feta w kraju i za oceanem trwała. Zwycięstwo Kusociński okupił jednak wielkim bólem – wystartował w nowych butach, które potwornie okaleczyły mu stopy już w trakcie wyścigu. W efekcie nie wystartował już w kolejnej olimpijskiej konkurencji, czyli biegu na 5000 metrów. Kilka lat później okazało się również, że zwycięski start na 10000 metrów w Los Angeles był pierwszym i ostatnim olimpijskim występem biegacza. O tym, jak z perspektywy zawodnika mógł wyglądać pamiętny bieg, mogliśmy usłyszeć w filmie „Niepospolita”. To produkcja, która powstała w 2019 roku i miała oddać potencjał ludzki, którym dysponowała II Rzeczpospolita. W dokumencie w rolę Kusocińskiego wcielił się Szymon Mysłakowski, który – w roli mistrza – tak odpowiadał na pytanie, o to, jakie to uczucie wygrać igrzyska:
„Tak, no jeśli mam być szczery, to bolesne było. (…) Buty miałem złe, bąble mi się porobiły, bieżnie im trochę pokrwawiłem” „No, ale wygrał pan. Dlaczego pan nie odpuścił?” „Chyba nie umiem. W sporcie jak w miłości, albo się daje z siebie wszystko, albo nic”. „W miłości mówisz Pan, to kogo Pan tak kochasz?” „To głupio zabrzmi, ale to tak dla kraju. Bo jakoś tak. Jak się ma wreszcie tego orzełka na piersi, to głupio nie wygrać, jak można.”
Wygrana spowodowała, że Polak ze zdolnego biegacza stał się prawdziwym celebrytą II Rzeczypospolitej. Już na dworcu witały go tłumy, które porwały go na ręce. Na jego cześć komponowano utwory i pisano wiersze. Niegdyś określany przez rywala „Brzydkim Januszkiem” młody mężczyzna musiał nauczyć się żyć jako bożyszcz tłumów. Kontynuował również starty. W październiku w Warszawie zmierzył się z Finem Volmarim Iso-Hollo. Srebrny medalista z Los Angeles poprosił bowiem o możliwość rewanżu. W stolicy Polski dwukrotnie musiał jednak uznać wyższość „Kusego”, który rywala pokonał na dystansach 5000 metrów oraz 2 mil.
Nim opowiem o tym, jak mistrz zmienił się po swoim wielkim sukcesie, to trzeba wyjaśnić jeszcze jedną kwestię. Dlaczego o Kusocińskim mówimy per „Kusy”. Mogłoby się zdawać, że powód jest oczywisty i jest to skrót od nazwiska biegacza. Nie jest to jednak prawda. Takie przezwisko nadali zawodnikowi koledzy, z którymi występował na piłkarskim boisku. Nawiązywało ono nie do nazwiska, ale do budowy ciała i wzrostu późniejszego mistrza.
Z przezwiskiem, które nosił Kusociński, związana jest jeszcze jedna historia. Aktor dwudziestolecia międzywojennego – Mariusz Maszyński – dopatrywał się w nim dowodu na proroctwo, które miał sformułować sam Adam Mickiewicz. Narodowy wieszcz w „Panu Tadeuszu” właśnie imieniem „Kusy” ochrzcił najszybszego z chartów występujących w tym dziele.
Jak jednak zmieniło się życie mistrza? Można by odpowiedzieć krótko – znacząco. Mimo swojego introwertyzmu i pewnej nieśmiałości zaczął on bowiem brylować na warszawskich salonach. W materiale „Kusy i inni” w taki sposób Bohdan Tomaszewski opowiadał o nowych realiach życia sportowca:
„Będzie starał się wejść w świat high life’u. Także szukając zaspokojenia ogromnych ambicji i trochę naiwnego snobizmu. Niepozorny, o pospolitej twarzy wyrósł wtedy na jednego z najsłynniejszych Polaków.”
O swoim nowym życiu sam zainteresowany opowiadał również przedstawicielom wydawnictwa, którzy odwiedzili go w Łazienkach. Mistrz zdecydował się bowiem wydać swoją autobiografię, która miała być lekcją dla młodych sportowców. We wstępie „Od palanta do olimpiady” dziennikarze cytowali słowa zawodnika:
„Doprawdy – wydaje mi się, że przeżywam szalony, wesoły sen. Powróciłem wprawdzie w kształt ogrodnika (…), ale każdy dzień przynosi mi nową niespodziankę, jakby życie stało się jednem świętem”.
Dziennikarze opisali także miejsce, w którym spotkali się z Kusocińskim. Zaskoczył ich ład i porządek panujący w pokoju biegacza. Mimo sukcesu dalej żył on bowiem dość skromnie, a jednym akcentem, który przypominał o niedawnym występie, był przebój amerykański odgrywany na gramofonie. Bez tego akcentu, jak wspominali reporterzy, można by pokój „Kusego” pomylić z pokojem grzecznej pensjonarki – nie zabrakło w nim nawet lalki leżącej na łóżku oraz obrazków z kotkami bawiącymi się wśród kwiatów.
Można by jednak zapytać również – jaki był więc pierwszy Polak, który został mistrzem olimpijskim w męskich zmaganiach? Na to pytanie również odpowiedzieli odwiedzający go reporterzy:
„Kusy pozostał sobą — jest taki sam, jak był dawniej, pełen prostoty, swojski, skromny i zupełnie dostępny. Tyle, że wszystko na nim, od garnituru począwszy, na krawacie skończywszy, jest jakieś takie „jak z igły“ i ręce tego ogrodnika szybkobiegacza dziwnie są delikatne i subtelne, niemal jak ręce kobiety. W ogóle Kusy jest pełen sprzeczności. (…) Jest raczej drobnego wzrostu, cokolwiek przypomina ptaka, z gatunku drapieżników. (…) Małe wąskie usta cedzą słowa powoli, niechętnie. Bo Kusy jest nieufny. Nieufność bije mu z tych szarych, zimnych oczów — które jednakże czasami łagodnieją i śmieją się figlarnie.”
Na fotografiach, które wykonano mistrzowi, widzimy go w otoczeniu największych postaci tamtych lat – sportowców, ale również aktorów. Na rauszach i balach bywał bowiem u boku Hanki Ordonówny lub Adolfa Dymszy. Z ówczesnych plotek wiemy również, która z kobiet dawnego sportu miała wkraść się do serca mistrza. Prawdopodobnie, od czasu spotkania na Riwierze, gdzie zyskiwał formę przed igrzyskami olimpijskimi, Kusociński uczuciami silniejszymi niż przyjaźń darzył tenisistkę Jadwigę Jędrzejowską. Mistrz nigdy jednak się nie ożenił. Uwielbiał za to szybkie samochody – był fanem motoryzacji.
Olimpijski sukces spowodował także, że metody treningowe Kusocińskiego chcieli kopiować inni. Mistrz stosował bowiem wiele nowinek – korzystał z masaży, łaźni, wspominanych już wcześniej interwałów. Miał także zjadać dość duże ilości cukru. I to właśnie ostatni z jego patentów mieli próbować wykorzystać młodzi biegacze, o których wyczynie opowiadał na łamach „Przeglądu Sportowego” Klumberg. Trener tak wspominał zabawną sytuację, do której doszło:
„Na jednym z pierwszych treningów dwóch zawodników zwróciło się do mnie z zapytaniem, czy to prawda, że Kusociński dożywa się cukrem? Naturalnie potwierdziłem im, że tak jest w istocie. Po tygodniu zwróciłem uwagę, że ci dwaj chłopcy są jakoś dziwnie osłabieni, ospali i praca sportowa im nie idzie (…) Chcieli do sukcesów iść najkrótszą drogą. (…) zdecydowali się wcale nie jadać obiadów, tylko zamiast tego spożywać… pół kilograma cukru w stanie naturalnym”.
Jak już wspominałem wcześniej – olimpijski występ w Los Angeles – był jednym w historii startów Kusocińskiego. Po igrzyskach zaczęły go znowu dręczyć liczne kontuzje. Zdołał jednak wystartować w 1934 na pierwszych w historii Mistrzostwach Europy. O tym występie powiem za chwilę, dodajmy jednak, że w tym czasie Kusociński oddawał się także nauce. Został warunkowo, ponieważ nie miał matury, którą zdał kilka lat później, dopuszczony do nauki w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego. Miał w sobie nauczycielskie powołanie – chciał uczyć młodych zawodników, dlatego też w swoim pokoju pisywał artykuły specjalistyczne. Został również redaktorem naczelnym „Kuriera Sportowego”. Później był także korespondentem działu zagranicznego „Gazety Polskiej”. Pisywał także dla „Przeglądu Sportowego”.
Wróćmy jeszcze na moment do drugiego medalowego występu mistrza na arenie międzynarodowej. Pierwsze w dziejach mistrzostwa Europy rozegrano w Turynie w 1934 roku. Krótko przed ich rozpoczęciem wielką formę pokazał Kusociński, który wystartował na „ziemi wroga” i wyszedł z bitwy zwycięsko. Biegacz wystąpił bowiem w Finlandii na dystansie 5000 metrów i na oczach 15-tysięcznej publiczności ograł całą stawkę Skandynawów. Bieg rozegrał spokojnie i na finiszu okazał się najlepszy. Do Włoch jechał więc w roli faworyta do tytułu mistrzowskiego na 5000 metrów.
Najlepsi lekkoatleci spotkali się na stadionie imienia Benita Mussoliniego, co było niewątpliwym znakiem przeobrażeń w Europie. Polska kadra liczyła jedynie pięciu reprezentantów, a brylować w niej miał oczywiście Kusociński. Biegacz wystartował w dwóch konkurencjach – na 1500 i 5000 metrów. W pierwszej z nich wypadł zaskakująco słabo. Jeszcze przed rozpoczęciem zawodów miał bowiem swoją formę oceniać na czas w okolicach 3:54-3:55. Pobiegł jednak wolniej i z wynikiem 3:59.4 wywalczył piąte miejsce. Szybko znaleziono winnych złej formy Polaka. „Kusy” miał bowiem stracić część swoich sił z powodu zdenerwowania. To wywołały jego problemu z klubem – Warszawianką, a dodatkowego stresu dodał artykuł opublikowany we włoskiej gazecie „La Stampa”. W pierwszym przypadku, krótko przed wyjazdem do Włoch biegacz został skreślony z listy klubowych zawodników. Stawiano mu dość niejasne zarzuty, które związane były z szeroko pojętą niesubordynacją. Początkowa kara była relatywnie surowa, ponieważ „skreślenie” oznaczało, że przez rok biegacz nie mógłby wstąpić do innego klubu.
Istniejący do dziś włoski tytułu pozwolił sobie natomiast na dość duży nietakt względem zawodnika. Opublikowano bowiem artykuł zatytułowany „Ogrodnik i profesor”, który określić można formą swoistego paszkwilu na mistrza olimpijskiego. Komentowano jego niezbyt atrakcyjny wygląd oraz towarzystwo, w którym się obracał. Tekst spotkał się z potępieniem ze strony społeczności sportowej, a polscy działacze podjęli interwencję w tej sprawie. W jej efekcie już kolejnego dnia gazeta opublikowała nowy artykuł, w którym opisywanego Kusocińskiego w samych superlatywach. Niestety – to nie pomogło biegaczowi wrócić do pełni formy i skupienia. Jego występ w „Przeglądzie Sportowym” opisywano więc następująco:
„Bieg Kusocińskiego wskazał, jak fatalnie wpływa na zawodnika szarpanie jego nerwów, w czasie kiedy ma on startować na obcym terenie, aby bronić Polskich barw. Jak wiadomo Kusociński wyjechał z Polski zdeprymowany przykremi zajściami z Warszawianką. Następnie (…) został zaatakowany przez prasę włoską, co wszystko razem sprawiło, że (…) stanął do mistrzostw z formą o 40 proc. gorszą. Tak przynajmniej oświadczył naszemu przedstawicielowi”.
Lepiej Kusociński spisał się na dystansie 5000 metrów. Z biegu, w którym miał być faworytem, nie zdołał jednak wyjść zwycięsko. Finów i Polaka pogodził bowiem Francuz – Roger Rochard. Ustanowił nowy rekord Europy i na metę wpadł prawie pięć sekund przed Kusocińskim. Występ we Włoszech okazał się ostatnim startem biegacza w imprezie mistrzowskiej.
Dwa lata później, gdy rozegrano kolejne igrzyska olimpijskie w Berlinie, to „Kusy” pojechał do stolicy Niemiec. Występował jednak w nowej roli, nie sportowca, ale doradcy technicznego reprezentacji oraz korespondenta „Przeglądu Sportowego”. W tej drugiej sprawdzał się znakomicie – z uwagi na swoją renomę został bowiem zaproszony przez organizatorów igrzysk do zamieszkania w wiosce, gdzie mógł obserwować poczynania zawodników, podpatrywać ich treningi i słuchać plotek – później swoje spostrzeżenia i uwagi przekazywał dziennikarzom.
Startów na bieżni „Kusy” musiał zaniechać z powodu kontuzji, która pchnęła go również w kierunku operacji. Usunięcia zwyrodniałej łękotki 9 marca 1936 roku dokonał wybitny specjalista, a zarazem przyjaciel zawodnika – dr Henryk Levittoux. Po tym wydarzeniu wielu fachowców miało wieszczyć, że zawodnik już nigdy nie powróci do startów. Sam zainteresowany znalazł sobie również kolejną aktywność – został trenerem żeńskiej sekcji lekkoatletycznej dziewcząt w „Warszawiance”. Zdał także maturę i został pełnoprawnym studentem w CIFW w Warszawie. Po zakończeniu edukacji objął natomiast stanowisko nauczyciela wychowania fizycznego w szkole podstawowej przy ul. Zuga 16 w Warszawie. Choć wydawało się, że mistrz znalazł nowe życiowe powołanie, to wkrótce pokazał, że nie zapomniał o swojej biegowej karierze.
W 1937 roku powrócił na bieżnię, a rok później został wicemistrzem Polski na dystansie 5000 metrów. Przegrał wtedy jedynie z Józefem Nojim – kreowany przez media na jego następcę. Obaj zawodnicy pokonali granicę 15 minut. Rok później było tylko lepiej.
„Kusy” startował aż 25-krotnie i pokazywał fenomenalną formę. Bił rekordy kraju – w berlińskiej hali śrubował wyniki na 2 i 3 km, by 16 czerwca w Sztokholmie dystans 5000 metrów przebiec w czasie 14:24,2. Wydawało się więc, że mistrz powrócił w idealnym momencie. W 1940 roku igrzyska olimpijskie miały zostać rozegrane w Helsinkach, a 33-letni zawodnik chciał powalczyć w olimpijskim maratonie. Twierdził, że po powrocie do sportu, znalazł się w lepszej formie niż w 1932 roku. Swoje sportowe występy łączył także z innymi aktywnościami. Jak po latach napisał „Przegląd Sportowy”, w lipcu 1939 roku Kusociński przebywał w Gardzienicach. W majątku, który należał do wicemarszałka Sejmu – Wacława Długosza – oddawał się nie tylko koszeniu zboża (co było formą treningu), ale również romansował z jedną z miejscowych kobiet. Życie „Kusego” znów nabrało więc podwójnego kolorytu – tego prywatnego, jak i sportowego.
1 września 1939 roku zmieniło się jednak wszystko. Okazało się również, że występ w sztafecie 4×1,5 km, w której „Kusy” pobiegł 28 czerwca, był ostatnim sportowym aktem jego kariery.
Podobnie jak na bieżni, gdy walczył z rywalami oraz bólem, również i w krytycznym momencie dla ojczyzny Kusociński się nie zawahał. Gdy tylko na Polskę spadły pierwsze niemieckie pociski jako ochotnik zgłosił się do służby wojskowej. Zrobił to mimo tego, że przypisano mu kategorię D. „Kusy” został wcielony do kompanii karabinów maszynowych II batalionu 360 Pułku Piechoty. Wraz z nim były już biegacz walczył w obronie Warszawy. Wziął również udział w dramatycznej obronie Fortu Czerniakowskiego, podczas której kolejny raz wykazał się niebywałym hartem ducha. Został dwukrotnie postrzelony – w ramię oraz udo. Mimo tego nie chciał jednak opuścić swojego stanowiska. Musiał zostać niemalże siłą z niego wyniesiony. Ostatecznie trafił pod opiekę medyków i przeszedł operację. Za swoje bohaterstwo „Kusy” otrzymał wyróżnienie – został odznaczony Krzyżem Walecznych. W miejscu, w którym został postrzelony. dziś znajduje się pamiątkowy kamień.
Jedną z decyzji niemieckich okupantów, którzy zajęli Warszawę, było wprowadzenie zakazu uprawiania sportu. W związku z tym Kusociński, wraz z czołówką polskich sportowców, musiał znaleźć dla siebie inne zajęcie. Został kelnerem w lokalu „Pod Kogutem – Gospodzie Sportowców”. Wraz z nim pracowali tam m.in. Maria Kwaśniewska, siostry Jędrzejowskie, a także Ignacy Tłoczyński.
W połowie grudnia 1939 roku Kusociński dołączył do organizacji konspiracyjnej „Wilki”. Przyjął również pseudonim „Prawdzic”. Jego celem miało być stworzenie specjalnej komórki Związku Walki Zbrojnej, która złożona byłaby ze sportowców. W związku ze swoją działalnością „Kusy” dostarczał gościom prasę podziemną, której wydania miał jawnie czytać przy jednym ze stolików. Niestety – jego buta, zacięcie oraz brak ostrożności tym razem okazały się tragiczne w skutkach.
Gospoda „Pod Kogutem”, a także organizacja „Wilki” znalazły się pod obserwacją Niemców. Kusociński został wydany przez Szymona Wiktorowicza – niemieckiego agenta. Mistrza olimpijskiego gestapo aresztowało w bramie kamienicy, w której mieszkał z matką oraz siostrą. Został przewieziony najpierw do więzienia na Rakowieckiej, a później trafił na Aleje Szucha. W trakcie zatrzymania pomocy Kusocińskiemu miał chcieć udzielić dozorca. Niestety – został kopnięty przez jednego z ubranych po cywilnemu gestapowców i stracił przytomność. Z pokoju mistrza, którego przeszukania dokonano, wyniesiono natomiast jego fotografie zrobione podczas berlińskich igrzysk, a także maszynę do pisania. Nie znaleziono jednak żadnych konspiracyjnych materiałów.
Kusociński, który przez kolejne tygodnie przebywał także na Pawiaku, prawdopodobnie mógł się uratować. Był jednak, jak powiedział o nim Bohdan Tomaszewski „twardy do końca” – na bieżni i podczas przesłuchań przez gestapowców. Nie tylko nie wydał nikogo ze swoim współpracowników, ale również odrzucił szansę na ocalenie życia. Kusocińskiemu, którego biegową legendę nadal pamiętano, zaproponowano bowiem objęcie posady trenera niemieckich zawodników. Taka ofertę miał mistrzowi złożyć sam Heinrich Himmler, którego widziano w jego celi.
Ostatecznie Janusz Kusociński został rozstrzelany w Palmirach niedaleko Puszczy Kampinoskiej. Życie straci 20 lub 21 czerwca 1940 roku. U jego boku odeszło wielu innych wybitnych rodaków. Nekrolog biegacza opublikowano w „Nowym Kurierze Warszawskim” dopiero 10 marca 1941 roku. Informowano w nim, że „nabożeństwo za Jego Świetlaną Postać odbędzie się w kościele Zbawiciela”. Grób Kusocińskiego został natomiast odnaleziony dopiero po wojnie. Jego identyfikacji dokonała rodzina mistrza jesienią 1947 roku. Odnaleziono kawałki garnituru w prążki, grzebień, który otrzymał od siostry oraz figurkę św. Antoniego. Tę, którą 31 lipca 1932 roku Kusociński otrzymał przed biegiem swojego życia.
Mistrza olimpijskiego, a przede wszystkim niezłomnego człowieka, upamiętniano jeszcze wielokrotnie. Do odznaczeń, które otrzymał za życia, doszły kolejne. W 1967 roku Rada Państwa pośmiertnie przyznała mu „Krzyż Walecznych”. W 2009 roku śp. Prezydent Lech Kaczyński przyznał natomiast Kusocińskiemu Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski.
Przed kilkoma dniami po raz kolejny rozegrano Memoriał Janusza Kusocińskiego. Fani i gwiazdy sportu kolejny raz uczcili pamięć mistrza. Tego, który nigdy się nie ugiął.
Scenariusz: Aleksandra Konieczna